More

    Maciej Jodłowski: Pierwsze słowo, które w życiu powiedziałem, to było: koń

    Wywiad z trenerem Maciejem Jodłowskim – część 1: Sopot, Wrocław, Asti, Mediolan, początki na Służewcu i zakupy roczniaków na aukcjach, sposoby na sukcesy z dwulatkami

    – Zwykle ja wybieram i licytuję na aukcjach konie dla moich właścicieli, ale akurat Jolly Jumpera wypatrzył sam doktor Zygmunt Sobolewski, jego współwłaściciel. Udało się kupić przyszłego derbistę za 3500 euro. Ja z kolei w szczęśliwych okolicznościach kupiłem championa dwulatków Power Barbariana, który od razu wpadł mi w oko. Wcześniej stawiałem na wczesne i szybkie konie, które dobrze mogą biegać jako dwulatki, ale ostatnio kupiłem też kilka na dystans. Tajemnicą sukcesów moich dwulatków jest systematyczna praca w zimie bez względu na pogodę. Wstaję codziennie o 4 rano. Mój mentor, włoski trener Roberto Feligioni, nauczył mnie też tego, by codziennie osobiście sprawdzać wszystkim koniom nogi, myć je, samemu karmić. Na wyścigi byłem skazany, bo od dziecka mieszkałem nieopodal hipodromu w Sopocie, tam zacząłem jeździć sportowo, a moim rodzice grali w ekspozyturze na wyścigi w Warszawie – mówi Maciej Jodłowski, od lat czołowy polski trener koni wyścigowych, trener lipca 2022 w wyborach Trafnews.pl, osiągający świetne wyniki z dwulatkami, w tym roku świętujący pierwsze zwycięstwo w Derby, a jego Jolly Jumper zachowuje w St. Leger szanse na zdobycie potrójnej korony. Do jego stajni trafił właśnie – to znak czasów, bo przez… Internet – nowy obiecujący koń z Anglii Thibaan, który jest synem znakomitego War Fronta i półbratem matki niepokonanego Baaeeda.

    Robert Zieliński: Jak zaczęła się Pana przygoda z końmi, z wyścigami, jak się Pan z nimi zetknął. Czy były jakieś tradycje rodzinne?

    Maciej Jodłowski: Tradycje rodzinne tak, ale w tym sensie, że rodzice grali w konie, chodzili na ekspozyturę na hipodromie w Sopocie, grali na wyścigi w Warszawie, a także na wyścigi przeszkodowe w Sopocie.

    Mama też grała, czy tylko Tata?

    Tak, obydwoje rodzice się hazardowali strasznie. No i z dzieckiem nie mieli co zrobić, to w trakcie tych spotkań środowych, sobotnich i niedzielnych – bo wtedy wyścigi były trzy razy w tygodniu – zabierali mnie ze sobą na tor. Z czasem zapisali mnie do szkółki jeździeckiej na hipodromie w Sopocie, żeby miał się mną kto zająć. Chodziłem też do szkoły podstawowej położonej tuż przy torze wyścigowym w Sopocie – z bramy wejściowej toru widać taki ogromny przedwojenny budynek – i to była piękna sprawa, bo w ramach lekcji wuefu mieliśmy zajęcia jeździeckie. Dwa razy w tygodniu przychodzili do nas pod szkołę z końmi ludzie z wyścigów i mieliśmy na lonży lekcje nauki jazdy konnej. Była to taka forma współpracy szkoły z hipodromem. To mi się bardzo podobało.

    Czyli można powiedzieć, że poniekąd był Pan skazany na te wyścigi?

    Tak, bo dodatkowo my mieszkaliśmy blisko toru, na hipodrom miałem 10 minut na piechotę. Te lekcje jazdy konnej w połączeniu z tym, że rodzice grali w konie, sprawiły, że już od dziecka złapałem tego bakcyla wyścigowego.

    Spodobało się to Panu od razu, nie było tak, że na początku rodzice musieli zachęcać?

    Nie, wprost przeciwnie. Mama opowiadała mi, że jak chodziłem do przedszkola i taki koń pociągowy przywoził węgiel, to zawsze musiałem go pogłaskać. Nawet pierwsze słowo, jakie powiedziałem, to nie było mama, czy tata, ale – koń.

    Radość trenera Macieja Jodłowskiego po zwycięstwie Jolly Jumpera w Derby 2022

    Udało się Panu wystartować w wyścigach w roli jeźdźca?

    Tak, miałem taki krótki epizod we Wrocławiu w roli jeźdźca w gonitwach płotowych i przeszkodowych. To było bardzo krótko, bo jeździłem tylko dwa sezony, później wyjechałem do Włoch.

    Gdzie Pan zaczął jeździć wyścigowo, na hipodromie w Sopocie?

    Takiego bakcyla stricte wyścigowego, to mi zaszczepił Grzesiek Wróblewski, który trenował konie na torze w Sopocie. Wcześniej byłem w kadrze juniorów w sporcie w skokach, ale dwa konie, na których jeździłem, zostały sprzedane za granicę i nie bardzo miałem na kim startować, bo w sporcie czekało się wtedy kilka ładnych lat na konia, by jeździć konkursy 1,40 m. Wiedziałem wtedy, że z tego powodu nie mam żadnych szans w tej konkurencji.

    Czyli ta przygoda z końmi zaczęła się przede wszystkim od sportu, a dopiero później były wyścigi?

    Tak. Zaczynałem oczywiście od rekreacji, a później zacząłem jeździć sportowo. Jestem wychowankiem Pani Wandzi Wąsowskiej i Andrzeja Orłosia, którzy prowadzili szkolenia na hipodromie w Sopocie. Nie zapomnę, gdy pierwszy raz przyszedłem, to Pani Wanda miała w stajni olimpijskiej przed igrzyskami w Moskwie ponad 20 koni i powiedziała do mnie: to którego dziecko sobie wybierasz? Ja sobie wtedy, pamiętam, takiego Dawida wybrałem, a później się okazało, że to był koń po wyścigach. No i w ogóle sobie nie dawałem z nim rady, bo jak szedł na tor, to chciał się ścigać, a ja byłem młody chłopak, miałem 13 lat, więc to dla mnie było bardzo trudne wyzwanie. Ale stopniowo się wciągnąłem, później moim trenerem został właśnie Andrzej Orłoś. To była stara, znakomita szkoła jeździecka, tacy szkoleniowcy, jakich już teraz nie ma.

    I z tego sportu przeciągnął Pana do wyścigów Grzesiek Wróblewski?

    Tak, on jeździł wtedy sporo do pracy w Szwecji. Kiedyś mówi mi, że zostawia w Sopocie tę biedną swoją żonę Iwonę z tymi końmi i prosił żebym przyszedł i pomógł Iwonie. On tam w tej Szwecji wtedy jeździł wyścigi, to były czasy kiedy wygrywał tam jego Junga, trafił tam też legendarny Chyszów, który biegał wcześniej wyścigi u Stanisława Sałagaja. Na tym Chyszowie to ja jeździłem, ja go naskakiwałem od podstaw na torze w Sopocie. Później, jak Grzesiek wrócił, to pojechałem do Wrocławia i tam byłem dwa sezony. Moim pierwszym trenerem na Partynicach był Tadzio Dębowski, który po dwóch tygodniach mojej pracy, powiedział: chłopie, wspaniale, masz talent, pojedziesz wyścigi. I od razu mnie wsadził do wyścigu.

    Grzegorz Wróblewski z Chyszowem, którego Maciej Jodłowski naskakiwał w Sopocie

    To była gonitwa płotowa? Ile Pan tych wyścigów pojechał?

    Tak, debiutowałem na płotach. Mało pojechałem tych wyścigów, bo w tamtych czasach niewiele było tych gonitw stiplowych, jak ich było 10 w miesiącu, to już można było uznać, że bardzo dużo. Poza tym ja byłem młodym chłopakiem, dopiero zaczynałem.

    Udało się wygrać jakieś gonitwy?

    Tak, nie pamiętam już teraz dokładnie ile, chyba z siedem wyścigów wygrałem.

    Jeździł Pan wyścigi na innych torach poza Partynicami, na Służewcu, czy w Sopocie?

    Nie, w Warszawie i Sopocie nie było wtedy gonitw płotowych i przeszkodowych.  

    Kto był drugim trenerem we Wrocławiu, u którego Pan pracował?

    Nieżyjący już Władziu Dębowski. Nie byli spokrewnieni z Tadeuszem, to tylko zbieżność nazwisk. Chyba najwięcej razy wygrał Derby dla koni półkrwi na Partynicach.

    Maciej Jodłowski we Wrocławiu dwa lata pracował i ścigał się jako jeździec płotowy i przeszkodowy. Na zdjęciu po zwycięstwie na Partynicach trenowanej przez niego Noble Claudine

    Co dalej się z Panem działo po dwuletniej przygodzie we Wrocławiu?

    Po pracy we Wrocławiu wyjechałem do Włoch i pierwsze kroki stawiałem tam z końmi, które były przygotowywane na zawody palio, czyli wyścigi bez siodeł. To był przypadek, dostałem akurat ofertę, a w tamtych latach miesiąc pracy na Zachodzie to był finansowo jak rok pracy w Polsce, to był w ogóle inny świat.

    Pana losy są modelowym przykładem dla historii naszego kraju i Polaków. Kiedy to było dokładnie, jeszcze za komuny, czy już po transformacji ustrojowej?

    To był rok przed tym, jak polskiej hodowli iwniański Ocean (Neman – Ożenna po Effort) wygrał prestiżowy wyścig Gran Premio Merano. To był początek lat 90-tych, a więc już po transformacji. Byłem z tego Oceana i jego zwycięstwa cholernie dumny jako Polak, bo było o tym głośno w całych Włoszech.

    Z tych koni palio przeniósł się Pan szybko we Włoszech do stajni typowo wyścigowej?

    To był krótki epizod z tymi końmi palio, które ścigały się bez siodła. Mieszkałem z taką włoską rodziną w miejscowości Asti, gdzie nie było żadnego Polaka, ale to na dobre mi wyszło, bo po trzech miesiącach już praktycznie mówiłem po włosku, ten język w moment załapałem. Asti to był drugi ośrodek koni do palio po Sienie. No i taki kowal wtedy do mnie mówi: Co ty tutaj zarabiasz, jakieś tysiąc dolarów, to są śmieszne pieniądze. Jedź do Mediolanu, to zarobisz trzy razy tyle.

    Zdecydował się Pan na wyjazd do Mediolanu?

    Tak, pojechałem do Mediolanu, tam zapoznałem trenera Roberto Feligioniego, który już nie żyje, ale to był bardzo dobry trener, wcześniej dżokej przeszkodowy, który wszystkiego mnie nauczył. Wszystko, co potrafię, to zawdzięczam jemu.

    Czyli to był taki Pana mentor, wzór trenerski?

    Tak, to był taki mój nauczyciel, profesor. On miał syna, który później także był trenerem koni wyścigowych. Roberto Feligioni trenował konie na wyścigi płaskie, przede wszystkim na gonitwy amatorskie, bo miał bardzo bogatego właściciela – Sergio Rossiego. On jeszcze żyje, bo go spotkałem w Mediolanie, gdy pojechałem tam na wyścig z koniem Pana Goździalskiego, a już ma na pewno z dziewięć dych facet.

    Słynny pomnik i główne wejście na tor wyścigowy San Siro w Mediolanie, na którym przez wiele lat pracował Maciej Jodłowski

    Ile Pan popracował w tym Mediolanie?

    W sumie byłem aż 12 lat we Włoszech, ale z małą przerwą, bo po pięciu latach pobytu w Italii wróciłem do Polski, przez 2-3 lata prowadziłem stajnię wyścigową na torze w Sopocie. To był taki okres, kiedyś rozpoczynała się prywatyzacja, kiedy wchodziły w życie dzierżawy koni z państwowych stadnin, to była druga połowa lat 90-tych.

    Jakie były te początki, ile miał Pan koni w treningu.

    Był taki właściciel – Janusz Gruca i dla niego początkowo przygotowywałem konie. U niego trenerem był wyjściowo Konstantin Zudbinow, który jeździł wyścigi w Polsce, a później został trenerem. Gruca w pewnym momencie pokłócił się z nim. Ja wtedy przyjechałem na urlop do Polski i Gruca zapytał mnie, czy nie chciałbym trenować jego koni. A w tym czasie zrobiłem w Polsce licencję trenerską. Tak jakoś przez przypadek. Przyjechałem do Warszawy, a było wtedy łatwiej tę licencję zrobić. Nie trzeba było robić specjalnego kursu, tylko człowiek się zgłaszał, że chciałby zdawać egzaminy, podawano mu termin, zbierała się komisja i egzaminowała delikwenta.

    Już będąc we Włoszech Pan sobie postanowił, że zostanie trenerem koni wyścigowych?

    Tak sobie pomyślałem, że może kiedyś mi się to przyda, niech sobie na półce leży, a w życiu różnie bywa. I przypadek zupełny, bo doszło do jakiegoś zgrzytu pomiędzy Zudbinowem, a Grucą. Powiedziałem wtedy, że mogę spróbować trenować te konie.

    Wówczas w Sopocie miał też konie Tadeusz Metza, który został później Pana teściem. Rozumiem, że poprzez współpracę z nim poznał Pan swoją obecną żonę Monikę Metzę-Jodłowską, która pomaga Panu w prowadzeniu stajni wyścigowej, a jednocześnie w weekendy jest fotoreporterką na torze służewieckim? Pan Metza chyba też miał konie wyścigowe na torze w Sopocie?

    Tak, ale miał przede mną stajnię wyścigową i trenował konie Grucy. A tak w ogóle mój teść, to był wcześniej jednej z najlepszych polskich jeźdźców przeszkodowych. Jeździł na koniach we Wrocławiu, w Szwecji, niemal wszystkie te najlepsze polskie konie, które zrobiły karierę w Skandynawii, głównie z Jaroszówki, to przeszły przez jego ręce – Chyszów, Dandelion i reszta. On na nich jeździł na treningach. Wyścigów nie jeździł, ale znakomicie szykował te konie do gonitw. Pracował u takiego polskiego trenera w Szwecji Huberta Dorii, który później przez pewien czas był trenerem w stadninie braci Andrzeja i Ryszarda Zielińskich. Był wybitnym jeźdźcem przeszkodowym. Poznałem mojego przyszłego teścia we Wrocławiu, gdy razem jeździliśmy wyścigi płotowe.

    Maciej Jodłowski w wywiadzie z Annąmarią Sobierajską po zwycięstwie jego konia na torze w Sopocie, na którym się wychował, jeździł sportowo i trenował konie

    Czyli przez niego poznał Pan swoją obecną żonę?

    Tak. Kiedyś przyjechałem na jakiś czas z Włoch i podczas tego mojego pierwszego powrotu z Italii poznałem się bliżej z Moniką.

    Czy coś się udało wygrać przez ten dwuletni okres, kiedy czasowo wrócił Pan z Włoch do Polski?

    Tak, wygraliśmy trochę wyścigów, teraz już nie pamiętam dokładnie ile, bo minęło wiele lat. Nie tylko biegaliśmy w Polsce, ale też gonitwy płotowe w Niemczech, nawet tam chyba byłem dwa razy drugi. Teraz gonitwami skakanymi na Służewcu się nie zajmuję, bo nie mam do tego ludzi.

    Pamięta Pan jakiegoś czołowego konia w swojej stajni z tamtego okresu?

    Najlepszy w tamtym okresie to był rzeczniański koń Pana Grucy, nazywał się Dagobert.

    Zdecydował się Pan jednak po dwóch latach wrócić do Włoch?

    Wróciłem ze względów ekonomicznych, bo wówczas wiele koni było dzierżawionych z państwowych stadnin, a ludzie, którzy dzierżawili te konie, w pewnym momencie przestawali płacić za ich trening. To były te trudne początki, zaczęły się długi. Doszedłem do wniosku, ze już nie jestem w stanie tego dźwignąć i musiałem zamknąć biznes i pójść znowu pracować jako chłopiec stajenny do Włoch.

    Trafił Pan do tego samego trenera Roberta Feligioniego na słynny tor San Siro w Mediolanie?

    Tak, ja miałem tam otwarte drzwi, bo on mnie bardzo miło wspominał. Ja tam byłem taką jego prawą ręką, wszystko robiłem.

    Cały pobyt we Włoszech spędził Pan w jego stajni?

    Miałem taki epizod, gdy chciałem ściągnąć do Włoch żonę, a nie mieliśmy w Mediolanie warunków mieszkaniowych, to dostałem ofertę pracy w stadninie SPA Siba u słynnych braci Bottich, z której wyszedł słynny Ramonti, włoski wicederbista, zwycięzca gonitw G1 w Anglii, ojciec dobrze biegających na Służewcu Magica, czy Maggiore, który jest u mnie w treningu. Ramonti roczniakiem i dwulatkiem był u nas w ośrodku w Brescii, jeździłem na nim. Później trenerami tych koni byli słynni bracia Botti, czyli Alduino i Giuseppe. Zatrudniali mnie nie oni, ale hodowca, który miał ogromną stadninę SPA Siba i przekazywał im konie do treningu. Bracia Botti stwierdzili, że będą wszystkie młode konie wysyłać do ośrodka w Brescii, 180 km od Mediolanu, gdzie były świetne warunki do ich zajażdżki. Co roku mieliśmy około stu roczniaków do przygotowania. Szykowaliśmy je tak, że były w 80 procentach gotowe do pierwszego startu i szły wtedy do Mediolanu do stajni Bottich. Mieliśmy wtedy znakomite wyniki, właściciel stadniny mówił, że nie pamięta, aby kiedykolwiek jego stajnia osiągała tak wspaniałe rezultaty.

    Trenowany przez Macieja Jodłowskiego Maggiore, to syn włoskiego wicederbisty i zwycięzcy G1 w Anglii Ramontiego, którego Jodłowski zajeżdżał jako roczniaka podczas swojej pracy we włoskiej Brescii

    Czyli sporo się Pan w Tych Włoszech nauczył i w kwestii jazdy na koniach, przygotowania ich we wstępnym okresie, a później trenowania?

    Moim całym mentorem był właśnie ten Roberto Feligioni, który mnie uczył wszystkiego. Nie zapomnę jego słów, gdy powiedział do mnie: zobacz, mam tego syna, który jest nygus, niczego nie chce się uczyć, tylko by brał od mnie pieniądze. I faktycznie miał dwie lewe ręce do pracy, zupełnie nie był zainteresowany tym co się dzieje z końmi, przychodził do stajni tylko dlatego, że mu ojciec kazał. Feligioni mówił do mnie: chcesz się dziecko czegoś nauczyć? Ja mówiłem: no pewnie. I on mnie wszystkiego uczył, traktował mnie niemal jak syna. Ten jego syn był nawet momentami zazdrosny o to.

    Czego Feligioni Pana nauczył?

    Przede wszystkim dbałości o nogi koni. Codzienne sprawdzanie, czy wszystko jest w porządku. Metody treningowe – to także wszystko jemu zawdzięczam, to on mnie tego nauczył. I ten trening, który prowadzę dziś na Służewcu, to ciągle bazuje na tym, czego się u niego nauczyłem i to dobrze funkcjonuje.

    Słynny włoski trener koni wyścigowych, wcześniej jeździec przeszkodowy, mentor i nauczyciel Macieja Jodłowskiego – Roberto Feligioni (z lewej) w towarzystwie swojego syna i jednego z najbogatszych włoskich właścicieli koni

    Kiedy Pan podjął decyzję o definitywnym powrocie do Polski i dlaczego? Chciał Pan już wtedy zostać samodzielnym trenerem w naszym kraju?

    Nie, ale żona chciała wrócić do Polski, stwierdziła, że już ma dosyć Włoch, że już nie chce żyć na obczyźnie. Powiedziała: chcesz to sobie zostań, ale ja chcę już wracać do kraju. I kupiliśmy dom w Trójmieście, postanowiliśmy wrócić do Polski.

    Czyli nie od razu trafił Pan na Służewiec?

    Po powrocie z Włoch ja już nie chciałem mieć nic wspólnego z końmi wyścigowymi.

    Nie planował Pan kariery trenerskiej?

    Nie planowałem w ogóle, z tego względu, że miałem te przykre wspomnienia, gdy dzierżawcy nie płacili za trening koni i ja z długami zostałem. Mechanizm był bardzo prosty, mówili: ja od tego miesiąca już ci nie płacę, odwieź sobie konia do stadniny, ja nie jestem tym zainteresowany. Albo niektórzy mnie przetrzymali 2-3 miesiące z tymi końmi w treningu, za który nie zapłacili. I miałem w Sopocie konie, które były ze Strzegomia, czy z Jaroszówki, to jeszcze musiałem z własnej kieszeni zapłacić za transport przez całą Polskę, by tego konia oddać z powrotem do stadniny.

    Jakie w takim razie miał Pan plany życiowe po powrocie z Włoch do Polski?

    Kupiliśmy dom 11 km od Trójmiasta i zamierzałem tam prowadzić z kolegą hurtownię podków dla koni. Chcieliśmy je sprzedawać, bo w tym czasie wcale nie było na rynku takich hurtowni. Kowale podkowy i cały sprzęt musieli sami ściągać z zagranicy. I już prawie miałem to doklepane, a przypadek zupełny sprawił, że wróciłem do trenowania koni. W pewnym momencie zadzwonił do mnie Feliks Klimczak, były minister rolnictwa i dyrektor toru w Sopocie, który wtedy był prezesem Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Znaliśmy się z Sopotu, był też hodowcą koni. I mówi do mnie: słuchaj, jest taka sytuacja, że jest Pan Krzysztof Tyszko, który przejął stadninę w Widzowie i ma konie u różnych trenerów. Chciałby jednak stworzyć stajnię firmową Widzowa w jednym miejscu, u jednego trenera. Szuka trenera, poleciłem Twoją osobę i kwestia, czy byłbyś zainteresowany? Ja mówię tak: Widzów, jedna z najlepszych stadnin w Polsce, drugi raz taka okazja mi się w życiu nie trafi.

    I zdecydował się Pan przyjąć tę niespodziewaną propozycję?

    Pojechałem wtedy na rozmowy do Widzowa, jeszcze wtedy hodowcą w stadninie był Jarosław Koch. Porozmawialiśmy i stwierdziłem, że dobra – zaryzykuję jeden sezon. Powiedziałem do żony, że ja pojadę do Warszawy na jeden rok, a po roku wrócę do Trójmiasta. No i mieliśmy rewelacyjny pierwszy sezon, bo jak Pan pamięta już w pierwszym roczniku dwulatków był bardzo dobry Mileryt.

    Już w pierwszym roku pracy trenerskiej na Służewcu Maciej Jodłowski trafił na widzowskiego Mileryta, który na zdjęciu wygrywa pod Wiaczesławem Szymczukiem Nagrodę Dakoty przed Kenyą Dance, a później wygrał też Nagrodę Mokotowską

    A żona została w Trójmieście?

    Tak, bo dopiero się wybudowaliśmy, dom trzeba było umeblować, był ogród, który jest oczkiem w głowie mojej żony, ona bardzo lubi go pielęgnować.

    Czyli można powiedzieć, że Feliks Klimczak, to obok Roberto Feligioniego, który był Pana takim ojcem chrzestnym jako trenera, to drugi człowiek, który sprawił, że dziś jest Pan jednym z najlepszych trenerów na Służewcu?

    Do dziś do końca nie wiem, dlaczego Pan Klimczak zaproponował Tyszce właśnie moją osobę. Ja nie znałem się z nim zbyt dobrze, nie byłem z nim w jakiejś komitywie, nie byliśmy bliskimi kolegami, czy przyjaciółmi. Jesteśmy do tej pory na Pan.

    Czyli po prostu Klimczak sam wpadł na taki pomysł, że Pan będzie odpowiednim kandydatem?

    Do niego zwrócił się Krzysztof Tyszko, że szuka trenera do firmowej stajni stadniny Widzów. Klimczak powiedział mu, że z tego co wie, to wrócił właśnie z Włoch Jodłowski i to byłaby najlepsza osoba dla niego. A Tyszko wahał się wtedy, czy wszystkie swoje konie z Widzowa dać Walickiemu, czy Ziemiańskiemu, czy może jeszcze komuś innemu. Miał wtedy konie rozrzucone u różnych trenerów. I Klimczak mówi do niego: jak chcesz, jest okazja, człowiek wrócił z Włoch, myślę, że powinieneś spróbować dać mu szansę, zaryzykować.

    I jak się zaczął ten pierwszy sezon współpracy z Krzysztofem Tyszką i treningu koni z Widzowa?

    Zaczęło się bardzo dobrze, bo wygraliśmy Nagrodę Mokotowską Milerytem, który został zimowym faworytem na Derby. Wziąłem wtedy na dżokeja Wiaczesława Szymczuka, którego wówczas już prawie nikt nie sadzał na konie, nie był popularny, już jeździł tylko do Wrocławia i ścigał się z amatorkami. A myśmy się znali z Wieśkiem kupę lat przecież i ja mówię: wiesz co Wiesiu, pomogę Ci wyjść na prostą, podam Ci rękę, ale mam jeden warunek – bo miał wtedy trochę problemów – musisz wziąć się w garść. I on mówi: dobra. No i mieliśmy wspólnie rewelacyjny sezon. Super te konie poleciały, wygraliśmy mnóstwo wyścigów i wszystko układało się znakomicie, a Wiesiek do dziś z powodzeniem jeździ w wyścigach i trenuje konie.

    Tak się zaczęło i do dziś z rozmachem się rozwija?

    Nie wszystko się dobrze układało. Po pierwszym sezonie Krzysiek Tyszko zachorował i niestety zmarł. Plany były takie, że ja miałem być tylko jeden sezon na Służewcu, a później miałem wrócić do domu do Trójmiasta. Wtedy zwróciła się do mnie żona Krzysztofa Tyszki, która powiedziała, że nie orientuje się w kwestii prowadzenia stajni wyścigowej i żebym po śmierci męża pomógł jej w prowadzeniu tej stajni, a miałem wtedy aż około 40 koni z Widzowa. No i tak pociągnąłem dalej, pojawiły się kolejne niezłe wyniki. Jeszcze z trzy lata trenowałem konie ze stadniny Widzowie od rodziny Tyszków.  

    Jak poradził Pan sobie w tej trudnej sytuacji?

    Pani Tyszko poprosiła mnie, abyśmy stajnię zmniejszyli z 40 do około 20 koni. Sprzedaliśmy wtedy Mileryta, o co Pan Jarek Koch był strasznie wściekły na mnie, że zgodziłem się na to. Była jednak taka sytuacja, że trzeba było znaleźć pieniądze na funkcjonowanie stajni. Ja wtedy uznałem, że lepiej jest sprzedać jednego dobrego konia na cały sezon, niż sprzedać 15 innych koni za podobną w sumie cenę. Uważam, że zrobiłem dobry ruch, bo ten Mileryt później po sprzedaży niczego specjalnego już nie zdziałał w Czechach, a Tyszkowie dostali duże pieniądze za niego.

    Podium zwycięzców Derby 2022 – uwieńczenie pracy trenerskiej na Służewcu Macieja Jodłowskiego

    Jak potoczyły się dalsze losy Pana stajni po wygaszaniu współpracy ze stadniną w Widzowie?

    Pani Anna Tyszko podzieliła na synów dwa swoje ośrodki. Ten w Tuszynie zostawiła Michałowi, a Mateusz przejął Widzów. Trochę jeszcze to pociągnęliśmy wspólnie, ale później Mateusz mi powiedział: wie Pan, to było hobby mojego ojca, mnie to tak nie bawi. I z czasem zlikwidował swoją stajnię wyścigową na Służewcu. Zaczęli się interesować treningiem koni u mnie nowi właściciele. Pomalutku zaczynałem budować nową stajnię.

    Taką już bardziej publiczną, pod większą grupę właścicieli, nie jednego dominującego?

    Tak, bo u państwa Tyszków ja byłem normalnie na etacie. Po tych przykrościach sopockich z właścicielami, powiedziałem do żony, że pojadę do Warszawy, bo niczego nie mogę stracić. No bo co ja mogłem stracić? Najwyżej by mi Tyszko jednej pensji nie zapłacił, a nie że będę miał jako właściciel stajni długi za boksy, za siano, za słomę, zaległości wobec pracowników, a takie to były dziwne czasy.

    Po tym rozstaniu z Tyszkami szybko pojawili się nowi znaczący właściciele, przebiegało to płynnie, czy ten początkowy okres przejściowy był bardzo trudny?

    Już w trakcie ostatnich lat współpracy z Tyszkami przychodziły do mnie do treningu konie od innych właścicieli. Najpierw stopniowo redukowałem liczbę koni w stajni, gdy Widzów się wycofywał, później znowu zaczęła ona wzrastać.

    Przejdźmy do teraźniejszości, do Pana największej gwiazdy w stajni – Jolly Jumpera, który wygrał pierwsze w Pana karierze trenerskiej Derby dla koni pełnej krwi angielskiej. W jaki sposób go Pan kupił na aukcji roczniaków, jak się to stało, że trafił do Pana stajni, na co zwrócił Pan uwagę?

    Generalnie to go wybrał doktor Zygmunt Sobolewski, jeden z trzech właścicieli Jolly Jumpera, obok Adama Gawryszewskiego i Stanisława Wiśniewskiego. Gdy jedziemy na aukcję, to ja chodzę razem z moim właścicielami, jeśli się tam wybiorą, i oglądam konie, które są wystawione na sprzedaż. Wcześniej opracowuję katalog przede wszystkim pochodzeniowo, pod kątem rodowodów koni, dokonań ich rodziców, czy rodzeństwa. Ponad miesiąc czasu mi to zwykle zajmuje. Z tego wybieram ponad 100 koni.

    Najczęściej to Pan wybiera i kupuje roczniaki dla właścicieli, czy oni sami je kupują?

    Zwykle ja wybieram i kupuję, ale w tym wypadku było trochę inaczej. Akurat właściciele Jolly Jumpera co roku jeżdżą ze mną na aukcje, czasami też jadą inni. Inaczej jest z końmi stajni Westminster. Pan Marian Ziburske ma swojego agenta, Czecha Tomasa Jandę, który kupuje dla niego konie na aukcji. Jednak większość właścicieli ma zaufanie do mnie i jak dotąd w większości moje zakupy tych młodych koni są bardzo trafne, ale akurat Jolly Jumpera wypatrzył doktor Sobolewski sam.

    Wypatrzył go z rodowodu, czy już tam na miejscu aukcji, z budowy?

    Dokładnie tego Panu nie powiem, ale to był jego typ i powiedział do mnie: chodź, zobacz tego konia, czy ci się podoba. Ale nie wiem, czy on już go miał wcześniej wytypowanego z katalogu, czy go zobaczył przez przypadek na miejscu. Bo widzi Pan, zawsze oglądamy na miejscu aukcji te konie, które mamy wytypowane z katalogu. Ale czasami stoi obok, albo wyjdzie koń, którego wcale nie mieliśmy w swoich typach. I nagle mówimy: o, jaki ładny koń! I zaczyna się zainteresowanie nim.

    Jolly Jumper pod Szczepanem Mazurem po zwycięstwie w Derby 2022

    A czym zwrócił waszą uwagę późniejszy derbista Jolly Jumper?

    Pamiętajmy, że on jest po Free Eagle, a gdy go kupowaliśmy, to były na aukcjach pierwsze roczniki po tym ogierze. Nie było prawie żadnego zainteresowania tymi końmi. Powiedziałem wtedy do Zygmunta Sobolewskiego o Jolly Jumperze: to jest prawidłowy, ładny koń. Najważniejszy jest wygląd, budowa, żeby nie kupić kaleki, bo co z tego, że jakiś koń ma dobry papier, jak jednocześnie ma krzywe nogi.

    Czyli po pierwszym obejrzeniu Jolly Jumpera zrobił on na Panu dobre wrażenie?

    Powiedziałem mu tylko jedno zdanie: Panie doktorze, na tego konia będzie musiał Pan poczekać. Nie będziemy go eksploatować w wieku dwóch lat, musimy postępować z nim delikatnie, bo to nie jest koń na dwulatka. Doktor odpowiedział, że spokojnie, ma cierpliwość. No to nie było problemu, podjęliśmy decyzję, żeby go licytować.

    Jak wyglądała licytacja?

    On poszedł chyba za 3500 euro, czyli dość tanio, nie było w ogóle zainteresowania nim.

    No to bardzo dobry, szczęśliwy zakup – derbista za 3500 euro…

    Dokładnie tak, ale trzeba byłoby co do szczegółów porozmawiać z doktorem Sobolewskim, co nim kierowało przy wyborze Jolly Jumpera. To nie był mój wybór. Moim wyborem był natomiast Power Barbarian, który został championem dwulatków w Polsce, moim wyborem był też bardzo dobry Fiburn F.

    Porozmawiajmy jeszcze o tych wyborach, sposobie wyławiania koni z aukcji. Rozumiem, że najpierw bierze Pan katalog, przegląda sobie rodowody koni, kariery ojca, matki, rodzeństwa…

    Tak, dokładnie to wszystko studiuję, po czym jak jedziemy na aukcję, to wszystkie te konie dokładnie oglądam. Stawiam plusy i minusy, notuję sobie ich wady i zalety. Następnie, w zależności do tego jaki mam budżet, to przystępuje do licytacji wybranych koni.

    Rozumiem, że czasami licytuje Pan wspólnie z właścicielami, którzy są na miejscu, a czasami kupuje Pan te konie sam i po zakupie oferuje właścicielom w Polsce?

    Ja mam zwykle tych właścicieli takich fajnych, że oni dają mi wolną rękę. Wiem ile koni mam kupić dla danego właściciela i jaki on ma budżet na ten zakup, czy zakupy. Czy to Adaś Chodowiec, czy Pan Falba, albo Pan Goździalski, mówią mi, proszę, masz kupić dla mnie konia. Często są ze mną na telefonie podczas oglądania koni i licytacji, jeśli ich nie ma na miejscu. Jesteśmy na łączach podczas samej licytacji koni. Jest ustalony budżet, którego nie mogę przekroczyć. Dotąd nie trafiło mi się, żebym kupił jakiegoś słabego konia.

    Jedne lepsze, drugie gorsze, ale wszystkie minimum przyzwoite?

    Nie udało mi się, na szczęście, kupić bardzo słabego konia. Najgorszy mój zakup jaki miałem,  pomyliłem się, to był ten Karlon dla Pana Falby, ale też wygrał wyścig i był cztery razy drugi. Pomyliłem się, bo myślałem, że on mi się rozwinie fizycznie w stajni, a on się wcale nie rozwinął.

    Power Barbariana sam Pan wypatrzył i wylicytował?    

    Tak. Też trochę przypadek zdecydował, że on do nas trafił. Bo gdybym podczas aukcji miał informację, że on jako źrebak kosztował 80 tysięcy funtów – a takiej wówczas nie miałem – to nawet bym go w katalogu nie zaznaczył, uznałbym, że to nie będzie koń dla mnie. On musiał mieć jakąś wadę, jakąś chorobę przejść między wiekiem źrebięcym, a roczniakiem, skoro zdecydowali się go ponownie sprzedać. Kupili go za 80 tysięcy funtów, a po roku sprzedają za 11 tysięcy euro, to coś jest nie tak.

    Wypatrzony, zakupiony i trenowany przez Macieja Jodłowskiego Power Barbarian był championem dwulatków na Służewcu w sezonie 2020

    Czyli trochę szczęśliwy traf, że wcześniej Pan się o tym nie dowiedział?

    Tak. A on mi zaimponował budową, pochodzeniem.

    Czyli to był taki pewny typ, był Pan bardzo do niego przekonany?

    Tak i to też trochę był przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności, że udało się go na tej aukcji kupić. Mariusz Olesiński i Zbigniew Zalewski dali mi 10 tysięcy euro, by im kupić roczniaka. W trakcie licytacji ja dałem 9 tysięcy euro, ktoś podniósł rękę i przebił mnie na 10 tysięcy. Ja wtedy mówię: kurde, nie uda się kupić tego pięknego konia. A wtedy z tyłu klepnął mnie po plecach Olesiński i mówi: daj 11 tysięcy, ja to biorę na siebie.

    I nikt już nie licytował dalej?

    Szczęśliwie się udało, że już nikt nas nie przebił. Gdybym stał sam, a w trakcie tej licytacji nie widziałem obok siebie Mariusza, to pewnie bym go nie zdołał kupić, a to był taki fajny koń. Na szczęście Olesiński do mnie podszedł z tyłu w trakcie licytacji. Oczywiście, miałem w katalogu kolejne typy, zawsze mam tych koni wybranych mnóstwo i staram się te konie jak najlepsze wybrać. Jeśli nie jestem danego konia kupić w określonym budżecie, to robię korektę planów i próbuję kupić kolejnego.     

    Osiąga Pan świetne wyniki w pracy z dwulatkami. Czy podczas aukcji jest Pan ukierunkowany w ten sposób, by szukać koni o szybkich, wczesnych rodowodach, które już w pierwszym roku startów będą odnosić sukcesy?

    W pierwszych latach tak właśnie robiłem. Chciałem się szybko pokazać, mieć wczesne konie, bo większość właścicieli chce mieć sukcesy już na dzień dobry. To jedna sprawa, a dwa – przy sposobie rozgrywania gonitw w Polsce, gdy tempo nie zawsze jest mocne, to czasami i koń, który nie trzyma dystansu, potrafi wygrać na dłuższym dystansie, tylko trzeba mieć trochę szczęścia. Ostatnio jednak żona mi powiedziała: może byś kupił jakiegoś konia na dystans? Odpowiedziałem, że spróbujemy. Taki już był zakup Jolly Jumpera, a także kilku tegorocznych dwulatków.

    W roczniku Jolly Jumpera kupiliście, też chyba pod kątem dystansu – Filiberta, po znakomitym na torze Highland Reelu, synu Galileo?

    Tego konia po Highland Reelu to akurat Stasiu Wiśniewski wybrał, ja mu odradzałem ten zakup, bo on był bardzo malutki. Powiedziałem mu: Stasiu, papier fajny, ale konia to za bardzo nie ma. I mu odradzałem, ale on bardzo chciał, uparł się.

    Więcej tych koni z dystansowymi rodowodami jest u Pana w stajni wśród tegorocznych dwulatków, pod kątem Derby 2023 i innych gonitw na długich dystansach?

    Takim zakupem jest choćby Skarbie po Mastercraftsmanie z matki po Dubawi, a także Adamit po ojcu Jolly Jumpera Free Eagle, a z matki po Sea The Stars. Nieźle zadebiutował Night Max z dobrej niemieckiej dystansowej rodziny, od matki po Acatenango. I być może kilka innych koni też da radę w dystansie.

    Dekoracja zwycięzców po Nagrodzie Skarba 2022, którą wygrała Marigold Blossom, przed kolejnym dwulatkiem trenowanym przez Macieja Jodłowskiego – Doppio

    Predyspozycje sprinterskie i szybkościowe koni, wczesność dojrzewania to jedno, ale trzeba je jeszcze odpowiednio przygotować, by wygrywały już jako dwulatki. W jaki sposób trenuje Pan te młode konie, że ma Pan na tle innych trenerów tak dobre wyniki z dwulatkami? Czy one galopują więcej, szybciej w pierwszym roku treningów niż konie z innych stajni?

    Systematyczna praca przede wszystkim. Ja bardzo dużo pracy poświęcam na trening młodych koni i te konie całą zimę pracują regularnie.

    Czy z wyprzedzeniem wybiera Pan jakąś grupę koni, które są przygotowywane do tych najwcześniejszych startów?

    Generalnie do maja moje wszystkie dwulatki robią ten sam trening przygotowawczy, objętościowy. W maju, gdy wszystkie mają dwa lata skończone, robię zdjęcia rtg, sprawdzając, czy są skostniałe. Te które już są, zaczynają bardziej intensywny trening. W zależności od stopnia skostnienia, rozwoju, dzielę je na grupy. Te, od których mogę już więcej wymagać, zaczynają chodzić mocniej, a te, które potrzebują więcej czasu, dalej robią spokojniejszy trening.

    Czyli ta wyselekcjonowana grupa wcześnie rozwiniętych dwulatków ma już w maju i czerwcu taki bardzo intensywny trening?

    Tak, wtedy mam już zielone światło od weterynarza, że mogę je bardziej przycisnąć w treningu i z czystym sumieniem wtedy z nimi szybciej jadę. Ale podkreślam, to jest wcześniej cała zima z tymi końmi bardzo rzetelnie przepracowana, by były gotowe na szybsze galopy, do większego wysiłku. Nie ma u mnie tak, że jak pada śnieg, to dzisiaj idziemy do karuzeli. Pada śnieg, idziemy na tor. Nie mogę galopować, bo zamarzło, to dużo kłusujemy. Bo właśnie ten trener z Włoch, Roberto Feligioni mnie tego uczył: nie możesz galopować, musisz dużo kłusować. Szczególnie młody koń musi regularnie pracować. A zupełnie inaczej taki młody koń pracuje pod ciężarem jeźdźca, a inaczej w samej karuzeli.

    Rzetelna, systematyczna praca z końmi zimą pod siodłem to zdaniem Macieja Jodłowskiego podstawa sukcesów z dwulatkami

    Czego Pan się jeszcze nauczył od trenera Feligioniego, co Pan teraz stosuje, co uważa Pan za ważne w treningu koni?

    Obserwować konia, bo koń wysyła bardzo dużo sygnałów. Taka ważna rzecz którą mi powtarzał i która jest podstawą – to bardzo dokładne sprawdzanie koniom nóg. Dlatego ja codziennie wszystkim koniom skrupulatnie sprawdzam nogi. Ja wszystkim koniom też sam myję nogi. Bo nawet jak koń ma delikatny uraz, a Pan go wyłapie w pierwszej fazie, to nie raz tylko wystarczy jakieś kompresy porobić, czy na krótko przerwać trening. A jak się taki uraz przegapi, to później się taka kontuzja może zrobić bardzo poważna i zahamować karierę i to już jest nie do odrobienia. I to jest właśnie bardzo ważne, by codziennie sprawdzać u każdego konia, czy noga nie jest cieplejsza, czy gdzieś nie ma jakiejś lekkiej opuchlizny, czy zadrapania.

    Czyli w Pana filozofii treningu nie bardzo jest miejsce na to, by – jak niektórzy trenerzy – nie każdego dnia mieć czas na sprawdzenie koniom nóg, czy osobiste ich karmienie? Ciężko jest wtedy dobrze prowadzić stajnię.

    Ja mam takie podejście, że sam sprawdzam koniom nogi, sam je myję, sam karmię. Wszystkie konie. Codziennie wstaję o 4 rano, o 5 idę do stajni, by nakarmić konie.

    Czyli całe życie pełne wyrzeczeń, niemal w całości poświęcone tym koniom?

    Dużo wyrzeczeń, bardzo dużo. I wielkich pieniędzy z tego nie ma, jak sam Pan dobrze wie. W tym zawodzie to nie da się pracować tak, żeby zrobić swoje osiem godzin i uciec, jak w fabryce, tylko trzeba włożyć dużo serca i czasu, w to co się robi. Dnia wolnego człowiek nie ma, w sezonie wszystkie niedziele, wszystkie soboty na torze, bo oprócz codziennej pracy treningowej, jeszcze dochodzą wyścigi.

    Żona, Monika Metza-Jodłowska, też chyba Panu dużo pomaga i sama jeździ na treningach na koniach?

    Tak, gdyby nie żona, to by to nie funkcjonowało, bo bardzo dużo pomaga mi w stajni, jeździ na przejażdżkach, a przede wszystkim robi całą księgowość. Bycie trenerem, to nie jest tylko praca w stajni, ale mnóstwo też innych obowiązków związanych z jej prowadzeniem.

    To samo powiedział mi trener Piotr Piątkowski, że Magdalena Szabla jest jego asystentką w stajni i właśnie też zajmuje się księgowością.

    On też, gdyby nie miał Magdy, to nie miałby łatwo.

    Można więc powiedzieć, że żony, czy partnerki, bardzo się przyczyniają do waszych sukcesów i to podwójnie, zarówno bezpośrednią pracą z końmi w stajni, jak i robotą papierkową…

    Powiem Panu szczerze – nie poradziłbym sobie bez tego, bez pomocy żony.

    Czyli taka recepta na sukces na Służewcu, to mieć żonę – asystentkę trenera?

    Tak, jak najbardziej. Żona poza tym wszystkim też jeszcze robi piękne zdjęcia koni, bardzo profesjonalnie prowadzi stronę internetową naszej stajni. To też jest bardzo ważne, bo jak się ma taką stronę, wizytówkę, to łatwiej jest się pokazać, zostać zauważonym, pozyskać nowych właścicieli.

    Monika Metza-Jodłowska (z lewej) dosiada koni podczas treningów, prowadzi dla stajni księgowość, stronę internetową i robi piękne zdjęcia z wyścigów i treningów na Służewcu

    Jeździ Pan jeszcze sam na koniach na treningach, czy już nie?

    Tak, cały czas jeżdżę.

    Na Jolly Jumperze też Pan jeździł, czy ktoś inny?

    W wieku dwóch lat jeździł na nim Sanżar Altynbekow, który wówczas u mnie pracował, bo ja staram się, aby u mnie jak najlżejsi jeźdźcy dosiadali koni, to jest bardzo ważne, zwłaszcza dla młodych koni, bo wtedy kręgosłupy to są jeszcze trochę „galarety”. Niska waga jeźdźca treningowego to jest podstawa dla młodych koni, to nie powinno być więcej niż 60 kilogramów. Im lżejszy jeździec, tym lepiej. Na Jolly Jumperze jako dwulatku jeździł więcej Altybenkow, bo on był najlżejszy, a późniejszy derbista w tamtym okresie to był jeszcze taki nieposkładany, każda noga w inną stronę. Wszyscy narzekali, że ten koń, to taka fleja, ale to był wtedy jeszcze dzieciak. Teraz, na trzyletnim Jolly Jumperze, jeździ na treningach Marta Chowańska, która wróciła ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. To jest taka dziewczyna, która bardzo dużo serca wkłada w pracę z końmi.

    Czyli właśnie do niej ma Pan duże zaufanie, do jej umiejętności, powierzając jej tak dobrego konia?

    Tak, ona już kiedyś u mnie pracowała, znam dobrze jej wysokie umiejętności. Przed jej wyjazdem do Emiratów mieliśmy taki dobry sezon, gdy pracował u mnie Szczepan Mazur i ona wspólnie z nim pracowała. Już wtedy widziałem, że to jest bardzo zdolna dziewczyna.  

    Marta Chowańska jeździ na treningach Jolly Jumperze, prowadziła go też do gonitwy Derby

    Przez lata trenerami, którzy odnosili największe sukcesy, można powiedzieć w przenośni – rządzili na Służewcu, rozdawali karty, dominowali, znajdowali się na topie, byli Andrzej Walicki, Stanisław Sałagaj, Dorota Kałuba, Maciej Janikowski, ostatnio Adam Wyrzyk i Krzysztof Ziemiański. Mam takie wrażenie, od roku, dwóch, że chyba to już jest taki moment, że trener Jodłowski zaczyna w sporej mierze rozdawać karty na Służewcu. Mam Pan takie poczucie, czy jeszcze nie?

    Nie. Poza tym, żeby wygrywać, dominować, to trzeba mieć materiał dobry. Oczywiście, pomału pcham się do tej czołówki, ale ja nigdy nie wygram championatu trenerskiego.

    Dlaczego?

    Bo nie mam takie liczby koni, która by na to pozwoliła. Jak ja mam 30-40 koni w treningu, a trenerzy Wyrzyk, czy Ziemiański po 60, to oni muszą mnie w dystansie „łyknąć”. Raz w karierze z tymi trzydziestoma końmi byłem drugi w championacie i to tylko dlatego, przez przypadek, bo trener Andrzej Walicki wygrywał wszystko, po kolei zgarniał nagrody i pozostali trenerzy nie mogli za dużo wygrać. Wtedy walczyłem z Adamem Wyrzykiem o drugie miejsce i pamiętam jak dziś, był ostatni dzień wyścigowy, szliśmy łeb w łeb i w tym ostatnim dniu ja wygrałem trzy wyścigi, on dwa i zająłem drugie miejsce w championacie.

    Ale pierwsze zwycięstwo w Derby dla folblutów, zwycięstwa na wiosnę Matt Machine, świetne wyniki dwulatków w poprzednim i już w tym sezonie, to wszystko sprawia, że Pana pozycja rośnie i to może się też przełożyć na to, że w przyszłym roku będzie tych koni więcej, bo nowi właściciele będą chcieli je Panu dać do treningu i wtedy powalczyć o tytuł championa trenerów będzie łatwiej. Jest taka nadzieja, są pierwsze sygnały?

    Panie Robercie, moje dwulatki co roku biegają rewelacyjnie, więc nie można powiedzieć, że tu nagle dopiero teraz to się objawiło.

    Najpiękniejszy moment w trenerskiej karierze Macieja Jodłowskiego. Jolly Jumper pod Szczepanem Mazurem ogrywa w Derby 2022 Lady Iwonę, dosiadaną przez Johna Egana

    Jednak te wygrane Derby Jolly Jumperem, to jest już taka wisienka na torcie Pana kariery i dokonań trenerskich i ta pozycja jeszcze bardziej się umocni.

    Wiem, być może stopniowo będą tego efekty. Teraz właśnie dostałem takiego fajnego nowego konia, przyjechał do mnie z Anglii, jego właściciele są z Izraela. Ma rewelacyjny rodowód, taki, że głowa boli. To pięcioletni Thibaan, który w treningu Sir Michaela Stoute’a wygrał dwa wyścigi na 1600 i 2000 m. Jego ojcem jest znakomity War Front, a on sam jest półbratem matki niepokonanego w Anglii Baaeeda. Zobaczymy co z tego będzie, ale wygląda bardzo dobrze, piękny koń i pracuje obiecująco.

    Widzę, że miał dość wysoki rating w Anglii na poziomie 100 funtów, czyli polskiej czołówki, ale też rok przerwy w startach, pewnie z powodu kontuzji. Kiedy może wyjść do startu?

    Jeszcze nie wiem, bo czekamy na jego dokumenty, on jest dość krótko u mnie, około trzech tygodni. Wkrótce te papiery powinny dojść. W treningu jest z nim wszystko w porządku.

    W jaki sposób ten koń do Pana trafił, skąd właściciele Pana znali?

    Przez Internet. Widzieli moją stronę w Internecie i napisali z pytaniem, czy bym nie przyjął ich konia do treningu. Nie wiem jak dokładnie wpadli na mój trop, na wyścigi w Polsce, chyba przypadek zupełny. Ale to jest bardzo ciekawy koń, jego matka Lahudood zarobiła na torze ponad milion dolarów, wygrywała gonitwy G1, w tym Breeders Cup dla klaczy.                                                      

    Rozmawiał Robert Zieliński

    Wkrótce zamieścimy na Trafnews.pl drugą część wywiadu z Maciejem Jodłowskim, której bohaterem będzie przede wszystkim derbista Jolly Jumper, porozmawiamy o jego całej karierze wyścigowej, ale trener zdradzi jeszcze wiele innych ciekawostek, opowie też o swoich dwulatkach, które są nadziejami na Derby 2023   

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły