More

    Maciej Jodłowski: Joe Black wygląda rewelacyjnie i porównywanie go do derbisty Jolly Jumpera nie jest na wyrost

    Maciej Jodłowski to obecnie jeden z najbardziej znaczących polskich trenerów, a fachu uczył się we Włoszech. Po zakończeniu ubiegłego sezonu został wybrany trenerem roku 2022 w Polsce. Jego stajnia słynie z bardzo dobrych wyników młodych koni, zaufania do kobiet w siodłach treningowych oraz braku stałego dżokeja stajennego. W sezonie 2022 koń przygotowywany przez Macieja Jodłowskiego po raz pierwszy wygrał Derby dla koni pełnej krwi angielskiej. W opinii trenera Jolly Jumper ciągle ma przed sobą wielką przyszłość i planuje zgłosić go do Wielkiej Berlińskiej (G1). Kolejnym derbistą może okazać się Joe Black, którego w ocenie trenera bez kompleksów można porównywać do Jolly Jumpera. W gronie trzylatków są też perspektywiczne Renoma i Skarbie oraz szybkie Gandia i Marigold Blossom. Do tego oczywiście dołożyć będzie trzeba dwulatki, w końcu stajnia Orarius od lat młodymi końmi stoi. 

    Chciałbym zacząć naszą rozmowę od części, w której czytelnicy będą mieli okazję bliżej poznać Pana historię. Wiem, że wiele lat spędził Pan we Włoszech i po powrocie do Polski zaczął Pan trenować konie. Jak to wszystko się zaczęło? 

    Zaczęło się to od tego, że pracowałem we włoskiej stajni. Miałem kolegę, który mnie namówił, żeby zdać egzamin trenerski. Uznałem, że czemu nie, czegoś więcej się dowiem, a papier może się kiedyś przydać. Zdałem test za pierwszym razem i niedługo później dostałem propozycję trenowania koni prywatnego właściciela w Sopocie, na co ostatecznie przystałem. 

    A jak to się stało, że znalazł się Pan we Włoszech? 

    Znajomy poinformował mnie o możliwości rozpoczęcia pracy we Włoszech. W tym czasie w Polsce zarabiało się 60 dolarów miesięcznie, a tam prawie 2000 dolarów. Była to czysta pogoń za pieniądzem. 

    Ile lat Pan tam spędził? 

    Łącznie około dekady, tylko z przerwą. Najpierw byłem tam cztery lata, a później wróciłem do Polski, właśnie wtedy zrobiłem wspomnianą licencję trenerską i rozpocząłem trening koni w Sopocie. 

    Pewnie jakoś wtedy też poznał Pan swoją aktualną żonę Monikę… 

    Monika wtedy pisała maturę, a my dopiero się poznawaliśmy. Dokładniej mówiąc, było to rok po otwarciu mojej stajni. Była to skromna stajnia, miałem wówczas tylko osiem koni. Tak to się wszystko zaczęło. Później stajnia trochę się rozrosła i opiekowałem się około piętnastoma końmi. Na wyścigi jeździliśmy do Warszawy, a nie było jeszcze autostrady. Najgorzej było, gdy jeden z moich koni biegał pod sam koniec dnia wyścigowego. Kończyło się to tak, że o dojeżdżałem do domu około czwartej, a godzinę później trzeba było być już w stajni. Teraz sobie czegoś takiego nie wyobrażam. Jeździliśmy razem z trenerem Wróblewskim, wynajmowaliśmy duży koniowóz i próbowaliśmy walczyć w Warszawie. Zdarzało się tak, że po powrocie wysiadaliśmy z koniowozu i szliśmy prosto do stajni.

    Jak długo trenował Pan konie w Sopocie? 

    Kilka lat. Był to okres prywatyzacji, a ja miałem kilku nieuczciwych właścicieli, którzy nie płacili za swoje konie. Zadłużyłem się do tego stopnia, że musiałem zamknąć stajnię. Po prostu zbankrutowałem. Przecież koniowi muszę dać zjeść… Zadzwoniłem do swojego wcześniejszego trenera we Włoszech, który mnie zresztą wszystkiego nauczył. Zapytałem czy mogę znowu przyjechać, a on odpowiedział, że zawsze będzie miał dla mnie miejsce. Spakowaliśmy się z Moniką, już wtedy, żoną i wyjechaliśmy. 

    Na początku chyba uczył się Pan bardziej odpowiedniej jazdy, a nie treningu koni, tak? 

    Tak, byłem zwykłym chłopcem stajennym. Ten trener miał syna, ale on był okropnym leserem. Pewnego razu trener powiedział mi, że chciałby przekazać synowi swoją wiedzę, ale on z kolei nie chciał jej przyswajać, więc padło na mnie. Zapytał, czy nie chcę się od niego uczyć, a ja oczywiście byłem chętny. Temu człowiekowi zawdzięczam praktycznie wszystko, co związane z moim wyścigowym doświadczeniem, nazywał się Roberto Feligioni. Bardzo dobrze to wspominam, Roberto był dla mnie jak ojciec. 

    Słynny włoski trener koni wyścigowych, wcześniej jeździec przeszkodowy, mentor i nauczyciel Macieja Jodłowskiego – Roberto Feligioni (z lewej) w towarzystwie swojego syna i jednego z najbogatszych włoskich właścicieli koni

    W takim razie czemu zdecydował się Pan wrócić? 

    Żona powiedziała, że ma dosyć Włoch i nie chce dłużej żyć poza Polską. Prawdę mówiąc, ja na początku nawet nie chciałem wracać, bo miałem tak dobrą pracę. 

    Pewnie mógł Pan niedługo zostać asystentem trenera… 

    Praktycznie i tak już pełniłem tę rolę. 

    Co się działo po powrocie? 

    Nauczony doświadczeniem, nie chciałem mieć już nic wspólnego z wyścigami konnymi. Razem z Moniką mieliśmy założyć firmę w zupełnie innej branży, ale zadzwonił do mnie świętej pamięci Krzysztof Tyszko ze stadniny w Widzowie. Zaoferował mi pracę trenera. Powiedziałem Monice, że grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji, przecież Tyszko prowadził wtedy najlepszą stadninę w Polsce. Chciałem pojechać na rok i zobaczyć, jak to się dalej potoczy. 

    A toczy się aż do dzisiaj. 

    A toczy się aż do dzisiaj. 

    Chciałbym odkopać jeszcze starsze wspomnienia, co Pana przyciągnęło do koni wyścigowych we Wrocławiu, zanim jeszcze pojawiła się myśl o wyjeździe do Włoch? 

    Historia pracy przy koniach wyścigowych we Wrocławiu, jeszcze przed wyjazdem do Włoch,  jest krótka. Ogólnie wywodzę się ze świata sportu. Byłem w kadrze juniorskiej w skokach przez przeszkody, a moim trenerem był Andrzej Orłoś. Niestety, moje dwa najlepsze konie zostały sprzedane, a realia w “sporcie” są nieco inne niż w wyścigach. Doprowadzenie koni do wysokiego poziomu zajmuje lata i jeśli się je straci, to potrzeba dużo czasu na kolejną szansę. 

    Grzesiek Wróblewski przyjeżdżał z końmi ze Szwecji do Sopotu i jakoś sprzedał mi tego wyścigowego bakcyla. Doszedłem do wniosku, że spróbuję. Pojechałem na wakacje do Wrocławia i zaledwie po dwóch tygodniach wystartowałem w pierwszym wyścigu, na koniu Pana Tadzia Dębowskiego. Dyrektorem toru był wówczas Maciek Wróblewski, który mnie wcześniej trenował w Sopocie i on poręczył za mnie u Dębowskiego, mówiąc, że śmiało można mi zaufać i od razu mnie wsadzać na konia. Na treningu wzięli mnie na skoki na torze wyścigowym. Przejechałem cały dystans i usłyszałem, że za dwa tygodnie jadę debiutancki wyścig. 

    Historia jak z filmu. Teraz wróćmy do rzeczywistości. Rok temu wygrał Pan Derby, jestem pewny, że ma Pan plan, jak tego dokonać ponownie. Czy dużo trenowanych przez Pana koni znajdzie się w zapisie do tegorocznego wyścigu o Błękitną Wstęgę? 

    Skarbie, Renoma, Gandia, Joe Black, Westminster Grey. 

    Renoma

    Skarbie była dość drogo kupiona, za 48 tysięcy euro. Konie po Mastercraftsmanie bywają późne, czy tak jest też w jej przypadku? 

    Zdecydowanie to późny koń. Bardzo dobrze przezimowała, zmężniała i świetnie się czuje. Nie wszystkie konie po Mastercraftsmanie pokazują się jeszcze w wieku trzech lat. Zgłaszamy ją do Derby, ale czy pobiegnie, to dopiero okaże się w trakcie sezonu. Jej potencjał na pewno jest spory. Kupiliśmy ją z myślą o dużych nagrodach. 

    Ciekawie zapowiada się też Renoma, córka Churchilla, którego syn Vadeni wygrał w ubiegłym roku francuskie Derby. 

    To dystansowa kobyła, będzie zgłoszona do Derby, celujemy w najważniejsze gonitwy długodystansowe. Ze względu na uwarunkowania rozwojowe jako dwulatka nie mogła się pokazać za dobrze. Była druga, czwarta, druga i niepotrzebnie dołożyłem jej kolejny start. Powinienem już ją oszczędzić, ale chciałem żeby odniosła jedno zwycięstwo już w pierwszym roku startów. 

    Co z Marigold Blossom i Gandią? 

    Ich celem jest błyśnięcie w Nagrodzie Wiosennej. Gandia jest mocniej zbudowana niż Marigold Blossom, ale ciężko przewidzieć, która z nich będzie się lepiej spisywać. Marigold miała cięższy sezon, ale też pokazała klasę. Gandia jest świeższa i może się bardziej rozwinąć, ona dodatkowo zostanie zgłoszona do Derby. 

    Marigold Blossom

    Czy są to klacze na ewentualne wyjazdy zagraniczne? 

    Raczej nie. Musiałyby pokazać się z naprawdę doskonałej strony. 

    Joe Black w Pana stajni wyrasta na najmocniejszego kandydata do walki w Derby?

    Tak to na razie wygląda. Jest bardzo dobrym koniem. Już dwulatkiem się świetnie pokazał, a w Nagrodzie Mokotowskiej był przygotowany na około 60 procent. Ma zapas możliwości i można spodziewać się, że w tym sezonie go pokaże. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, jaką ścieżką do Derby pójdzie. 

    Joe Black.

    Jest aż tak dobry jak Jolly Jumper przed rokiem? 

    Tak. Joe Black naprawdę super się zapowiada i porównywanie go do ubiegłorocznego derbisty w żadnym wypadku nie jest na wyrost. Rozwinął się przez zimę i wygląda rewelacyjnie. 

    Myśli Pan, że Westminster Grey będzie trzymał dystans? 

    Super się pokazał w ostatnim starcie, gdy bardzo łatwo pokonał Manwhatamana. Jest synem Outstripa, podobnie jak Matt Machine, ale Westminster Grey jest jego przeciwieństwem i myślę, że dystans nie sprawi mu żadnego problemu. W zimę poszedł mocno do przodu, chcę mu dać szansę. 

    Westminster Grey

    Night Max i Westim? 

    Night Max raczej będzie koniem grupowym, wydaje się być pożytecznym średniakiem. Podobnie oceniam Westima. Na ten moment nie mają u mnie wysokich notowań, ale się rozwinęły i też mogą biegać dobrze. 

    Jakie plany wiąże Pan z Adamitem? 

    Jego w Derby nie zobaczymy. W zimę miał kolkę i ledwo go uratowano, więc uznałem, że dam mu więcej czasu na dojście do siebie. 

    Interesujący rodowód ma jeszcze Miss Dynamite. 

    Właściciele nie chcą zgłaszać jej do Derby. To późny koń, chcemy ją delikatnie przeprowadzić przez pierwszą część sezonu i próbować swoich sił w Oaksie. 

    Miss Dynamite

    A jak ocenia Pan swoje dwulatki? 

    Pozytywnie. W stawce tegorocznych dwulatków znaleźć można zarówno konie błyskotliwe i szybko dojrzewające, jak i te późniejsze z nadziejami na wielkie gonitwy dla koni starszych. W biuletynie na sezon 2023, przy moim nazwisku, można znaleźć aż osiemnaście koni w wieku dwóch lat. 

    O dwulatkach więcej napiszemy przy okazji omawiania ich w ramach cyklu “Dwulatki 2023”, a teraz przejdźmy do Pańskiej obecnej gwiazdy, czyli Jolly Jumpera. Zanim jeszcze jednak opowie Pan o planach na ten sezon, to dwa słowa o historii. Czy może Pan powiedzieć, jak to się stało, że Jolly Jumper wystartował w Derby, czy od początku wiedział Pan, że to koń na duże gonitwy?

    Tak, mieliśmy tę świadomość. Zadebiutował we Wrocławiu, padło na ten tor, bo chcieliśmy dać mu łatwe wejście w wyścigi. Mieliśmy spokojnie wygrać z debiutu i powolutku iść do góry z poziomem trudności startów. Szczepan Mazur trochę się zagubił i nie poprowadził go do zwycięstwa za pierwszym razem, ale schodząc z konia powiedział, żebym się nie przejmował, bo następny wyścig wygra na nim w ręku. Pobiegliśmy więc jeszcze raz we Wrocławiu. Tym razem faktycznie wygrał i to dowolnie, aż o 10 długości. Szczepan powiedział, że należy koniecznie zapisać go do Nagrody Mokotowskiej, mimo że sam już wyjeżdżał na sezon do Kataru i nie miał możliwości pojechania w tej gonitwie na Jolly Jumperze. 

    Później na Nagrodę Mokotowską na Jolly Jumpera zapisałem Dastana Sabatbekova. Przed gonitwą powiedziałem mu, że nie dostał gorszego konia niż Matt Machine. On na mnie spojrzał z niedowierzaniem i ostatecznie tak samo pojechał. Przez to niedowierzanie nie dał rady faworytowi i krótko przegrał. Może właśnie tak miało być, dzięki temu Jolly Jumper miał łatwe wejście w sezon trzyletni. Wystartował w Memoriale Andersa i od razu wygrał. 

    Dalszą część doskonale znamy, ale ciekawi mnie jego start zagraniczny. Jolly Jumper pobiegł w Prix du Grand Camp LR we Francji w gronie koni trzyletnich i starszych, co było odważnym posunięciem. 

    W planach miałem dla niego inny wyścig, dla samych trzylatków, ale mieliśmy problem z zarejestrowaniem siebie i konia w France Galop. Jest z tym okropnie dużo biurokracji, żądają nawet rachunków za prąd i za gaz. Właściciele bardzo chcieli zmierzyć się nim z zagranicznymi końmi, a Prix du Grand Camp był już ostatnim pasującym wyścigiem. Uznałem, że zapiszę na niego Włocha (jeźdźca), żeby móc się z nim bez problemu dogadać, było to ważne, ponieważ Jolly Jumper jest specyficznym koniem. Jest bardzo grzeczny, ale trzeba wiedzieć, jak go przeprowadzić w dystansie. 

    Wybrałem Toniego Piccone właśnie, żeby nie było między nami bariery językowej. Zaczynam coś do niego mówić po włosku, a on od razu odpowiada, że urodził się we Włoszech, ale nie zna tego języka. Marta Chowańska akurat była z nami, więc poprosiłem ją o przetłumaczenie moich dyspozycji na angielski. Miał nie finiszować w koniach, tylko od pola, a on zrozumiał, że Jolly boi się koni i jechał szerokim kołem cały dystans, a była breja. Przez to wypadł słabo. Raczej i tak by nie wygrał, ale trzecie miejsce mogło być jego. 

    Maciej Jodłowski oraz właściciela Jolly Jumpera wraz z dżokejem Tonym Piccone. Fot. Stajnia Orarius

    Myśli Pan o kolejnych wyjazdach za granicę z Jolly Jumperem? 

    Tak. Mam w planach jeden duży wyścig. Chcemy biegać Wielką Berlińską rangi G1.

    To byłby pierwszy wyjazd w tym roku? 

    Tak. Po starcie w Nagrodzie Prezesa Totalizatora Sportowego spróbujemy swoich sił w Niemczech. Jolly Jumper będzie szedł tradycyjną ścieżką klasowych koni długodystansowych. Moim celem są nagrody Prezesa Totalizatora Sportowego oraz Wielka Warszawska. Wielka Berlińska to dodatek, ale podkreślam, że jego start jest uzależniony od wcześniejszych wyników w Polsce. W każdym razie zamierzamy go zgłosić w pierwszym zapisie i czekać na rozwój wydarzeń.

    G1 to bardzo wysoko jak na polskie warunki. 

    Wysoko, ale co mi tam. W zeszłym roku wygrał tam koń Godolphina, ale pole nie było duże. Może i tak będzie w tym sezonie, a płatne miejsce będzie już przecież dużym osiągnięciem. Nagrody Golejewka i Widzowa będą wyścigami przygotowawczymi, on będzie niósł w nich nadwagę. Formę docelową będziemy szykować dopiero na wyścig Prezesa Totalizatora Sportowego. 

    Jak Pan myśli, jakie są jego predyspozycje dystansowe, czy właśnie gonitwy na dystansach około 2400 metrów są dla niego najlepsze? 

    Pokazał swoje predyspozycje dystansowe, wygrywając Derby. Do tego super biegał w St.Leger oraz w Wielkiej Warszawskiej. Wielka mu się w ogóle nie złożyła, powinien być tam drugi i to bezdyskusyjnie. 

    Czemu zawdzięczamy sukcesy Jolly Jumpera? 

    Jest to sukces całej ekipy. Jednak sztuka polega na tym, żeby odpowiednio dopasować umiejętności, jeźdźca do konia. Nie każdy jeździec treningowy odpowiada koniowi. Bardzo ważną rzeczą jest to, aby przekazywać koniowi pozytywną energię. One przecież wiedzą, kiedy człowiek jest zły, zdenerwowany, złośliwy, nie wspominając nawet o agresji. To nie jest trudny koń, teoretycznie każdy mógłby na nim jeździć, ale najlepiej czuł się pod Martą. Była między nimi chemia, więc właśnie ona jeździła na nim na stałe. 

    Jolly Jumper bardzo łatwo wygrywa Nagrode Generała Władysława Andersa pod Kamilem Grzybowskim.

    Czy przypisywanie jeźdźca do konia na stałe to Pana standardowe podejście treningowe? 

    Nie. Generalnie zmieniam jeźdźców, w zależności od danych potrzeb treningowych. Oczywiście, jeśli trafi nam się jakiś trudny koń, to jeździ na nim ten, kto radzi sobie z nim najlepiej. 

    Jakie są potrzeby treningowe, pod które dopasowuje Pan jeźdźców? 

    Jeśli robię szybkościowe treningi, to staram się posadzić jak najlżejszego jeźdźca, żeby generować najmniejsze możliwe obciążenie. Dlaczego mówi się, że słabe konie się nie urywają? Ponieważ słabe konie po prostu galopują wolniej i nie mają takich obciążeń, jak te najlepsze. Z kolei przy treningach kondycyjnych staram się konie dociążać. 

    Ma Pan obecnie siódemkę pracowników i są to same kobiety. Czy te amazonki współpracują z Panem od dawna? 

    Tak. Mamy dwie amatorki, a poza nimi moja żona, Marta, Ola, Marzenka i Daria. Nasza stajnia to same dziewuchy. Jedyną równowagą jestem ja. 

    Ile zazwyczaj wychodzi przejażdżek dziennie? 

    Sześć lub siedem.

    Pana stajnia kojarzona jest z amatorkami, a one w momencie przyjścia do stajni wyścigowej zazwyczaj nie potrafią jeździć wcale lub nie znają się na pracy wyścigowej. Czasami trzeba je wszystkiego nauczyć od podstaw. Załóżmy, że ja jestem pół metra niższy i jestem amatorem, który chce jeździć konno w stajni Orarius. Jaka droga mnie czeka? 

    Na początku obserwacja. Takie osoby przychodzą do stajni i wszystkiemu się przyglądają. Jest to kilka dni wprowadzenia. Do tego dochodzą mniejsze prace z ziemi. Później wsadzamy taką osobę na jakiegoś grzecznego konia na naszym kółku treningowym. Pomalutku uczymy ją kłusować, galopować i w zasadzie tyle. Ja zazwyczaj nie mam wystarczająco dużo cierpliwości, aby przeprowadzić nauki od początku do końca i szybko oddaję takie osoby pod opiekę innych pracowników. 

    Maciej Jodłowski wśród amazonek na galopie na torze zielonym. Fot. Stajnia Orarius

    Więc te osoby, które wcześniej Pan nauczył, teraz uczą nowych adeptów, tak? 

    Tak. Nowicjusze trafiają pod skrzydła bardziej doświadczonych dziewczyn. Ogólnie wymagam bardzo dużo od siebie i od swoich pracowników. Szybko zaczynam od pracownika wiele oczekiwać i jeśli widzę, że to nie idzie w parze z jego umiejętnościami, to nie mam cierpliwości i muszę oddać go pod opiekę kogoś innego. 

    Najłatwiej nauczyć jeźdźców jest zimą, na młodych koniach. One nie są jeszcze wyostrzone i nie mają takiego ruchu, który sprawia niedoświadczonym jeźdźcom problemy, na treningach zwyczajnie jeszcze nie ciągają. 

    Ciekawe podejście. Wydaje mi się, że zazwyczaj daje się początkującym jeźdźcom starsze konie, ale spokojne. 

    Młode są takie, że nawet jak jeździec coś zrobi na ich grzbiecie źle, to one odskoczą na dziesięć metrów i staną. Starszy koń może sprawić już dużo więcej kłopotu, gdy taką amatorkę poniesie. Doświadczeni jeźdźcy zajeżdżają młode konie, a później dostają je właśnie amatorki. Na nich uczą się w okresie zimowym, a później już na wiosnę, gdy potrafią galopować, to wsiadają także na pozostałe konie. 

    To sposób, który zauważył Pan we Włoszech i przywiózł do Polski? Nie, sam wymyśliłem. 

    A jak we Włoszech wygląda taka nauka? 

    Wcale nie ma tam takiej nauki. We Włoszech wymaga się od jeźdźca pełnego wachlarzu umiejętności. Nie umiesz jeździć, do widzenia. Włosi płacą, ale wymagają. 

    W Polsce chyba ciężko myśleć o takim podejściu. 

    Oczywiście, że ciężko. Tutaj nie ma komu pracować. Kiedyś był hotel pracowniczy, to zawsze znajdowali się ludzie do pracy, nie mówię, że za komuny było świetnie, ale brakuje nam chętnych do pracy i szkoły dla jeźdźców. Tego systemu, który był wtedy na wyścigach

    nie jesteśmy w stanie przywrócić. Niestety, obecnie nie jesteśmy w stanie zaoferować pracownikom odpowiednich warunków współpracy. Nie mamy mieszkań pracowniczych, które zachęciłyby do podjęcia się pracy w stajni, więc musiałbym zagwarantować pracownikowi dużo większe wynagrodzenie, a żeby to zrobić, to musiałbym podnieść koszt treningu. To jednak jest niemożliwe, ponieważ pula nagród od lat nie wzrasta i nikt nie chce płacić rocznie ponad 30 tysięcy złotych za utrzymanie konia w treningu, bo bardzo mało koni jest wtedy w stanie na siebie zarobić. 

    Jeśli ja lawiruję przy tym, czy dać pracownikowi podwyżkę, czy kupić siano lub owies, to coś jest nie tak. Żeby przeżyć zimę, co roku muszę brać kredyty. Żyję jak jakiś wariat. Przecież z punktu widzenia logiki lepiej zamknąć stajnie i przynajmniej żyć bez długów. Wychodzę na zero dopiero w trakcie sezonu, gdy moje konie zaczynają zarabiać. Ustawowo należy mi się 10 procent od wygranych, dopiero te pieniądze wyprowadzają mnie na prostą, ale tak nie powinno być. Moje konie zarabiają około 600 tysięcy złotych rocznie. Mi przypada 60 tysięcy, ale to nie powinien być dla mnie ratunek, tylko nagroda za doskonale wykonaną pracę. Powinienem móc zabrać żonę na wymarzone wakacje i bez żadnego stresu odetchnąć. 

    Czy ze względów finansowych nie ma też w Pana stajni dżokeja, czy to model, który po prostu się Panu spodobał? 

    Gdy zrobiłem sobie rachunek sumienia i wszystko podliczyłem, to okazało się, że największe sukcesy miałem, gdy w mojej stajni nie było zatrudnionego dżokeja. Poza oczywiście wyjątkiem, jaki stanowił Szczepan Mazur. Ta współpraca była rewelacyjna, ale to wyjątek. Gdy nie mam dżokeja, to na swojego konia mogę zapisać dowolnego jeźdźca, na którego mam ochotę. Bez żadnego stresu mogę dopasować jeźdźca do konia i nie jestem niczyim dłużnikiem. W momencie zatrudnienia dżokeja, on chce też jeździć wyścigi, to bardzo proste. Bez dżokeja stajennego mam ogromną swobodę. 

    Przejdźmy teraz do koni dwuletnich, z których można powiedzieć, że Pana stajnia słynie. Czy myślał Pan kiedyś o wyjazdach za granicę końmi dwuletnimi? 

    Tak. Tylko taki dwulatek musiałby się wyróżniać w polskim towarzystwie. Ogólnie nie czuję się specjalistą od koni dwuletnich. Pracuję z nimi solidnie od początku, nie odkładam niczego na później. Nawet można powiedzieć, że są moim priorytetem, ponieważ gdy tylko przyjadą z aukcji, to od razu się nimi zajmujemy. Szybko je zajeżdżamy i wdrażamy do pracy. U mnie młodzież ma pierwszeństwo. Stare konie odpoczywają, a młode mają już galopować po torze w grudniu. To tyle. 

    Mam opinie trenera, który na siłę przygotowuje dwulatki i niejednokrotnie zabija ich potencjał nadmierną pracą. To jest mylne. Bierze się z tego, że moje młode konie są po prostu gotowe, gdy tylko powinny być. Niektóre stajnie wolniej przygotowują swoje dwulatki, więc w pierwszych miesiącach startów, kiedy moje są już gotowe, konkurencja jest mała i trenowanym przeze mnie koniom łatwiej o zwycięstwa. Później pojawiają się te konie, które nie były gotowe na początku i moje dwulatki już się tak nie wyróżniają, więc moje sukcesy młodymi końmi, to właśnie efekt sumiennej pracy od początku. Cały sekret. 

    Matt Machine i Jolly Jumper zajmują pierwsze dwa miejsca w Nagrodzie Mokotowskiej 2021.

    Wspomniał Pan o odpoczynku koni starszych po sezonie, czy wyznaje Pan zasadę przerwy w treningu po zakończonym sezonie?

    Raczej nie. Na ogół one też pracują bez przerw, tylko lekko. Niektóre konie są odstawiane od treningu ze względu na cięższy sezon. Za to młode konie muszą pracować codziennie, taką mam zasadę. Młode konie wymagają więcej pracy i trzeba się nimi zajmować ciągle, ze starymi jest dużo łatwiej. Starszego konia zdążę przygotować po urlopie. Zawsze wyjeżdżam na urlop bożonarodzeniowy i wracam w okolicach połowy stycznia. 

    W środowisku wyścigowym jest opinia o Panu, jako trenerze, który naciska mocno na konie, przez co one mają problemy zdrowotne. Efektem tego miałoby być to, że w Pańskim treningu jest bardzo mało koni starszych, w sezonie 2023 będą to dwa konie – Tullamore i Jolly Jumper. Chciałbym, aby miał Pan szansę odpowiedzieć na te stwierdzenia. 

    Bardzo się cieszę, że Jolly Jumper wygrał Derby. To obaliło przekonanie, że Jodłowski nigdy nie wygra wyścigu o Błękitną Wstęgę, bo jego trzylatki nie są w stanie biegać na wysokim poziomie. Jeśli by to sprawdzić, to ja nigdy nie miałem w treningu konia, który miał szansę zaistnieć w Derby. Teoretycznie można tak powiedzieć o Akademii, która była trzecia. Wygrać mogłem także Medrockiem, ale Graberg zawalił wyścig i pozbawił mnie tej szansy. Wyszedł na front 1000 metrów przed celownikiem i stanął na ostatnich dwustu metrach… przecież musiał stanąć. Moje konie dobrze biegają w Derby, mimo że nie powinny mieć tam wielkich szans. Przykładem tego jest Matt Machine, który nawet na 2400 metrów bardzo dobrze się pokazał. Dano mi taką łatkę trenera zachetanych dwulatków, które w późniejszym wieku nie są w stanie dobrze biegać. Ja się z tym nie zgadzam. 

    Dlaczego w Pana stajni jest tak mało koni starszych? 

    Faktycznie mam mało koni starszych w treningu, ale to nie wynika z tego, że one nie mogłyby jeszcze biegać. Po prostu ja, jako uczciwy trener, dbam o dobro właścicieli. Mam wiele sytuacji, kiedy po wygranym jednym lub dwóch wyścigach, doradzam właścicielowi sprzedaż konia. Wynika to z tego, że wiem, na co stać moje konie i zdaję sobie sprawę, gdy osiągają szczyt swoich możliwości. Robię tak ponieważ zawsze staram się myśleć o ludziach, z którymi współpracuję i dokładam wszelkich starań, aby właściciele mieli jak najbardziej korzystny bilans zysków i strat z utrzymywania koni w moim treningu. 

    Mam trochę dwulatków polskiej hodowli. Niektórym z nich może być ciężko rywalizować w gonitwach otwartych, ale na szczęście jest cały cykl wyścigów dla koni wyłącznie polskiej hodowli. Tam będzie im dużo łatwiej, a w startach z importami raczej nie miałyby dużych szans. Ta zasada sprawdza się przy większości koni naszej hodowli, co widać po losach zwycięzców Nagrody Intensa, którzy później, w konfrontacjach z czołowymi końmi zagranicznej hodowli, nie dają sobie rady. 

    W takich przypadkach najczęściej również doradzam właścicielom sprzedaż konia. Jestem trenerem, który nie mydli oczu i gdy koń dochodzi do pułapu, według mnie maksymalnego, to staram się z niego wycisnąć, tak dużo, jak to możliwe. Jednak nie da się przekroczyć pewnej granicy. W takich chwilach mówię właścicielom prawdę, ponieważ uważam, że szkoda energii i pieniędzy na utrzymywanie w treningu koni, które nie mają szans się rozwijać i finalnie na siebie zarabiać. Konia polskiej hodowli po dobrej karierze w wieku dwóch lat według mnie powinno się sprzedać, a uzyskane pieniądze zainwestować w kolejną wyścigową nadzieję. 

    Z resztą tak samo robię w przypadku trzylatków czystej krwi arabskiej. Jeśli sporo wygram w pierwszym roku startów, a koń nie pokazuje wystarczająco dużego potencjału, aby rywalizować w Derby lub ścigać się na równi z rywalami zagranicznej hodowli, to według mnie także należy go sprzedać. Wszystko opiera się o rentowność. 

    Jestem takim trenerem, który daje swoim koniom wszystko co najlepsze. To jest niepoprawne finansowo, żeby na wyścigach zarabiać dopiero, gdy pojawiają się sukcesy. Z tego jednak wynika to, że z mojego punktu widzenia korzystne jest jedynie trzymanie w treningu konia, który będzie mógł wygrywać. Wiem, że niektórzy trenerzy wolą mieć w stajni dużo koni, nawet jeśli nie będą one nic zarabiać, ponieważ sami będą mieć z tego finansowe korzyści. Jednak ja ich nie mam, dlatego w mojej stajni są tylko konie, które mają szanse na dalsze sukcesy. Z punktu widzenia biznesowego jestem szaleńcem. Robię to z miłości do koni i wyścigów. To moja pasja. Nie wyobrażam sobie pracować na etacie za biurkiem. 

    Tullamore jest jednym z dwóch starszych koni w stajni Macieja Jodłowskiego.

    Czy uważa Pan, że znajduje się w tej sytuacji przez za niską pulę nagród? 

    Tak. Priorytetem wszystkich ludzi w polskich wyścigach konnych powinna być walka o podniesienie puli nagród. Na tym zyskają wszyscy. Organizatorzy nie chcą tego zrobić, ponieważ dla nich jest to topienie pieniędzy, ale według mnie obiekt taki jak Tor Wyścigów Konnych Służewiec bez problemu powinien na siebie zarabiać. Rozwiązaniem tego problemu mogłoby być potraktowanie wyścigowych konnych w Polsce jak innych dziedzin sportu. Wtedy Totalizator Sportowy mógłby zostać ich mecenasem. Nikt nie musiałby myśleć o zysku, a wyścigi konne odżyłyby za sprawą pieniędzy fundowanych przez spółkę własności skarbu państwa. 

    Problemy w Polskich wyścigach konnych nie ograniczają się do zaniżonej puli nagród. Od dłuższego czasu borykam się z problemem organizacji pracy i nie wynika to z mojego zaniedbania, tylko braku wsparcia działu administracji Toru Służewiec. Logistyka na terenie Służewca nie jest usprawniana. 

    Osobiście obiecywano mi poprawę absurdalnej sytuacji, panującej obecnie na Służewcu. Mówię o sposobie przydzielaniu boksów i stajni na terenie Służewca. Moje konie są porozdzielane po trzech, oddalonych od siebie o kilkadziesiąt metrów małych stajniach, które dzielą z końmi innych trenerów, a obok mojej głównej stajni stoi wiele pustych boksów. Jest to sytuacja niesamowicie utrudniająca codzienną pracę i ciągle liczę, że zostanie w odpowiedni sposób rozwiązana. Bardzo dużo czasu i sił codziennie tracę na samo nieustanne przemieszczanie się pomiędzy swoimi stajniami. 

    Niestety nie spełniane są także obietnice dotyczące wyremontowania toru roboczego, a powinien być to priorytet, ponieważ to właśnie na torze roboczym większość trenowanych w Polsce koni codziennie pracuje na swoje wyniki. 

    Pod względem organizacyjnym ciągle stoimy w miejscu, można powiedzieć, że wegetujemy. W mojej opinii ogromnym problemem jest brak odpowiedniej komunikacji między środowiskiem wyścigowym, a organizatorami wyścigów oraz Polskim Klubem Wyścigów Konnych. Mam nadzieję, że w bliskiej przyszłości to się zmieni. 

    Rozmawiał Michał Celmer

    Na zdjęciu tytułowym Joe Black zajmuje drugie miejsce za Senlisem w Nagrodzie Mokotowskiej.

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły