Kishore Mirpuri jest świetnie znany w środowisku wyścigowym. Hinduski biznesman jest wielkim miłośnikiem wyścigów konnych, wieloletnim właścicielem koni, a także hodowcą. W minioną niedzielę będące jego współwłasnością Miss Dynamite i Wedding Ring wygrały gonitwy pozagrupowe, a wyhodowany przez niego Kalindan po raz drugi z rzędu triumfował na poziomie grupowym.
Stali bywalcy Służewca świetnie Pana znają, ale dla pozostałych warto przybliżyć Pańską sylwetkę. Kiedy trafił Pan do Polski i jak to się stało?
Minęło już sporo czasu. To było w roku 1990. Do Polski przeniosłem się z Bangkoku, gdzie mieszkałem przez 2 lata. Prowadziłem tam swój biznes, firmę eksportową, a Europa Wschodnia stała się wtedy ciekawym, nowo otwierającym się kierunkiem z dużym potencjałem. Miałem też już trochę znajomości w Polsce, stąd wsiadłem w samolot i przyleciałem właśnie tutaj.
Planował Pan osiedlenie się tu na stałe?
W młodym wieku nie snuje się takich planów. Nie miałem pojęcia, gdzie będę za 5 lat i nie zastanawiałem się wtedy na tym.
Więc do Polski sprowadził Pana biznes. A jak się stało, że trafił Pan na Służewiec, a potem tak mocno się z nim związał?
Z końmi miałem już znaczną styczność wcześniej. Jeździłem konno, miałem nawet własnego folbluta z Rzecznej. Niestety, problemy zdrowotne uniemożliwiły mi kontynuowanie tego hobby. Przychodziłem już wtedy z rodziną na wyścigi i bardzo podobało mi się na Służewcu. Przychodząc jako widz, często spoglądałem w stronę trybuny honorowej, na którą wstęp mieli właściciele. Bardzo chciałem zobaczyć, jak tam jest. Strasznie mnie to korciło, aż… zdecydowałem się zostać właścicielem i zobaczyć to na własne oczy. Od tego zaczęła się moja przygoda w nowej roli, która trwa już niemal ćwierć wieku.
Nadarzała się okazja, by stać się właścicielem. Znałem już trochę osób związanych z wyścigami, w tym hodowcę z Białki. Zacząłem od wydzierżawienia kilku koni w 1999 roku. Z tego grona, na torze nieźle pokazały się trenowane przez Małgorzatę Łojek folblutka Suralina i arabka Ormianka. Chociaż pamiętam, że chwalona na treningach Ormianka w swoim debiucie na torze zajęła piąte miejsce. Byłem rozczarowany, bo przecież nie wygrała. Jeszcze bardziej mnie zaskoczyła trenerka, która była zadowolona z tego wyniku. „Ale dlaczego ona nie wygrała?” – myślałem sobie.
Teraz, mając już lata doświadczenia, zupełnie inaczej wszystko oceniam i podchodzę do pierwszych startów moich koni. Tak naprawdę to występ w dużej mierze edukacyjny, w którym sam rezultat jest na dalszym planie. Jeśli koń jest zdrowy i zadowolony, to wyniki także przyjdą. Teraz niekiedy sam muszę to tłumaczyć znajomym, którzy zostają nowymi właścicielami, bo na początku tej przygody ma się zupełnie inne spojrzenie i oczekiwania. Wracając do Ormianki, we wszystkich startach w wieku trzech lat zajmowała płatne miejsce i wygrała dwa wyścigi. Suralina triumfowała trzykrotnie.
Takie były moje początki, ale dzierżawiłem konie tylko przez pierwsze trzy, czy cztery lata. Potem doszedłem do wniosku, że nie jest to dla mnie, bo nawet jeśli masz szczęście i trafisz potencjalną gwiazdę, to jego przyszłość zależy od podmiotu będącego właścicielem. Dzierżawca nie ma wtedy nic do powiedzenia.

Czyli na pierwszego własnego konia wyścigowego czekał Pan kilka lat?
Niezupełnie. Już w kolejnym roku natknąłem się na zaproszenie od firmy Tattersalls na aukcję w Irlandii. Wtedy jeszcze nie było w Polsce popularne wyjeżdżanie na zagraniczne aukcje, robiły to pojedyncze osoby. Nie miałem o tym pojęcia, ale skontaktowałem się z nimi i oni podsunęli mi pomysł współpracy z agentem, co jest u nich normą. Trafiłem na Bobby’ego Ryana, z którym współpracuję do dzisiaj. Z jego pomocą nabyłem wtedy dwie klacze: Jingle Bell oraz Celentinę. Stałem się jednym z pierwszych wtedy w Polsce właścicieli koni z Irlandii.
Raczej trudno powiedzieć, że te zakupy były strzałem w dziesiątkę, ale były znaczące dla późniejszych wydarzeń. Po pierwsze nawiązałem współprace z agentem, dzięki któremu do Polski trafiło sporo dobrych koni i przyniosły mi dużo radości. Po drugie, szybko stałem się hodowcą. Celentina była nieduża i nie imponowała warunkami fizycznymi. Do tego okazało się, że ma problemy z trzeszczką, które wykluczyły jej karierę wyścigową. Nie wyszła do startu. „Co ja mam teraz z nią zrobić?” – myślałem. Wtedy padła podpowiedź: „możesz wziąć ją do hodowli”. Spodobał mi się ten pomysł. Celentina trafiła do Kozienic i okazała się naprawdę dobrą matką. Dała m. in. Charmandera, który w treningu Adama Wyrzyka wygrał dwa wyścigi i był trzeci w Nagrodzie Iwna. Niestety, w Derby doznał poważnej kontuzji.
Strzałem w dziesiątkę okazało się zakupienie siwej klaczy Kantaya na aukcji Goffs w 2002 r. Zapłaciłem za nią drogo, jak na owe czasy, ale mocno spodobała się Bobby’emu. Po przeanalizowaniu jej rodowodu też się nią zainteresowałem. Wywodziła się z linii żeńskiej samego Aga Khana. Jej ojciec Croco Rouge także miał w rodowodzie kilka znakomitości. Na torze nie okazała się wybitna. Wygrała raz w wieku dwóch lat i dwukrotnie w kolejnym sezonie na poziomie grupowym. Jeden z lepszych występów w karierze miała w rywalizacji o Nagrodę Soliny, w której zajęła trzecie miejsce. Jednak w hodowli dała szereg bardzo solidnych koni i jednego, mogącego być spełnieniem marzeń każdego hodowcy – klacz Kundalini. Wygrała ona 8 wyścigów, w tym 6 pozagrupowych, na czele z Oaks i St. Leger. Ponadto była druga w Derby i w Wielkiej Warszawskiej, w obu przypadkach za Patronusem.

Swoją drogą, nie wiem, czy nie jestem jedyną osobą w Polsce, która wyhodowała triumfatorki Oaks dla obu ras. Udało mi się to bowiem także w przypadku arabskiej oaksistki z 2015 roku – klaczy Om Darshaana, wnuczki wspomnianej wcześniej Ormianki.
Fajne konie urodziła dla mnie także inna folblutka, Nowa Nadzieja. Niezwykle rzetelny i dzielny okazał się jej syn – Noble Eagle. Darzę go dużym sentymentem.

Ile klaczy ma Pan obecnie w hodowli?
Zacznijmy od tego, że w pewnym momencie miałem kilkanaście matek. To jednak ogromne koszty, a na efekty trzeba czekać kilka lat. Dla osoby prywatnej to naprawdę duże obciążenie, jeśli chodzi o budżet. W pewnym momencie zdecydowałem się na zmniejszenie zarówno liczby koni w treningu, jak i przede wszystkim klaczy w hodowli. Patrząc z perspektywy, zmniejszyłem ją drastycznie – zostawiłem sobie dwie matki: Kundalini oraz Elegant Pride, które trzymam w Irlandii. Tam jest większy dostęp do dobrych reproduktorów i większa szansa wyhodowania solidnych koni. Staram się, aby były one uniwersalne, także pod kątem wyścigów przeszkodowych, z czego słynie polska hodowla. Tam Kundalini urodziła trzy lata temu bardzo ciekawego Kalindana po uznanym ogierze Rock of Gibraltar. Kalindan także wygrał w ub. niedzielę, już po raz trzeci w karierze. Wiążę z nim spore nadzieje w kolejnym sezonie, bo on jeszcze dojrzewa i tym roku przewiduję dla niego spokojniejsze starty.
Z hodowli arabów wycofałem się już jakiś czas temu, a w tę stronę poszedł Zbigniew Górski, z którym w przeszłości mieliśmy sporo koni w spółce. Jego hodowla jest dobrze znana bywalcom, bo przez kilka ostatnich lat święcił dużo sukcesów.

Skoro już wspomniał Pan o spółkach właścicielskich, pociągnijmy ten temat. Przez cały czas swojej obecności na Służewcu, miał Pan okazję zawiązać je z kilkoma innymi osobami, ale chyba właśnie współpraca ze Zbigniewem Górskim najmocniej zapisała się wszystkim w pamięci.
Myślę, że tak. Bywalcy Warszawskiego Toru Wyścigów Konnych zapewne dobrze pamiętają czerwono-białe barwy, w których ścigało wiele bardzo dobrych koni, jak chociażby Emperor Ajeez, czy Indian General. Długo utrzymywaliśmy się w czołówce rankingów właścicielskich, więc wspomnienia z tego czasu są naprawdę świetne.
Wygląda na to, że znów stworzył Pan mocny duet, tym razem z Wojciechem Żmiejko…
Początek nie był dla nas szczególnie udany i szczęśliwy. Było kilka koni, które nie osiągały satysfakcjonujących wyników, ale to nie jest nic nadzwyczajnego w tym sporcie. Na szczęście nie upadliśmy na duchu. Sporo radości przyniósł nam, nawet trochę niespodziewanie, Crazy Bull. W pierwszym sezonie startów wygrał dwie gonitwy grupowe. W kolejnym znów biegał solidnie. Po dwóch zwycięstwach, ostatecznie zdecydowaliśmy się na ruch, który nie do końca jest w moim stylu, a więc zapisanie go awansem do wyścigu pozagrupowego. Sprawił wtedy sporą niespodziankę, wygrywając Nagrodę Przedświta, pokonując m. in. mocnego Caressera. Ponieważ sporo już doświadczyłem na wyścigach, z jednej strony byłem bardzo zadowolony, a z drugiej trochę zmartwiony – taki sukces sprawiał, że Crazy Bull znalazł się wysoko w hierarchii i musiał mierzyć się z najlepszymi. Pod koniec roku nie dał im rady w prestiżowych gonitwach o nagrody Mosznej i Criterium. Tymczasem w kolejnym sezonie pokazał, że jego sukces nie był przypadkiem. Co prawda, prześladowało nas fatum drugiego miejsca, bo zajmował je aż czterokrotnie w biegach kategorii B, za każdym razem krótko przegrywając z jakimś rywalem, jednak biegał znakomicie. Dwa lata temu Wiosenną wygrała dla nas Wedding Ring i to był do tej pory największy sukces. Poprzedni sezon nie był dla naszej spółki nadzwyczajny, ale cierpliwie czekaliśmy.
I opłaciło się. Przejdźmy zatem płynnie do głównych bohaterek ostatniego weekendu – właśnie wspomnianej Wedding Ring oraz wschodzącej gwiazdy Miss Dynamite. Trzylatka w wielkim stylu wygrała Nagrodę SK Krasne. Spodziewał się Pan takiego występu?
Byłem zaskoczony. Oczywiście, w Oaks pobiegła super, ale jej przewaga nad rówieśniczkami nie była tak duża. Ponadto, właśnie Oaks było głównym celem na ten rok. Nie rozważaliśmy nawet zapisu jej do Derby. Wraz z trenerem planowaliśmy dla niej spokojniejszą, boczną ścieżkę i rywalizację przede wszystkim w gronie trzyletnich klaczy. Udało nam się tego trzymać, byliśmy zadowoleni z jej wyników, które jednak nie stawiały jej w roli faworytki w Oaks. Było pewne, że Miss Dynamite jest stayerką, potrzebuje rywalizować na długich dystansach, dobrze czuje się na miękkiej bieżni. W tym kluczowym wyścigu warunki wcale nie były nadzwyczajnie sprzyjające, bo bieżnia była całkiem nośna, a tempo umiarkowane. Dzięki ofensywnej taktyce i jeździe Stefano Mury udało się nieoczekiwanie wygrać. W minioną niedzielę pokazała, że ma jeszcze rezerwy. Zwycięstwo w SK Krasne było imponujące i przekonujące. Teraz zaczyna się rodzić w mojej głowie nieśmiała myśl, by powalczyć o status „black type” dla niej.

Taka okazja nadarza się np. w Wielkiej Warszawskiej, jednak Miss Dynamite nie została do niej zgłoszona…
Tak, bo nasze pierwotne plany, nakreślone jeszcze na początku sezonu, były zupełnie inne. Zakładały one raczej jesienne występy w gonitwach o Nagrody Rzeki Wisły i dystansowej Sac-a-Papier. Teraz trochę sytuacja się zmieniła, bo Miss Dynamite, po wygranych na poziomie kategorii A, niosłaby nadwagę. Nie żałuję jednak tego, że nie zgłosiliśmy jej do Wielkiej Warszawskiej. Ten wyścig będzie bardzo trudny i już widać jego prawdopodobną mocną obsadę. Rywalizacja w tym biegu z czołowymi ogierami i końmi starszymi nie wydaje się optymalnym wyborem. Jeśli zdecydujemy się na zmianę naszych planów, to raczej będę optował za poszukaniem odpowiedniego wyścigu w Niemczech lub we Włoszech. Korzystniejsza jest ta druga opcja, bo dystansowe gonitwy u naszych zachodnich sąsiadów są bardzo mocno obsadzone i wymagające.
Jakie są największe atuty Miss Dynamite?
Bez wahania odpowiem, że głowa. To bardzo zrównoważona, spokojna klacz. Jeśli ktoś widział ją na padoku lub torze przed samym wyścigiem o Nagrodę SK Krasne, wie, o czym mówię. Ona się w ogóle nie denerwuje, nie poci, nie okazuje oznak stresu, czy niepewności. To bardzo ważne. Pokazała też, że ma dużo wytrzymałości i rosnącą formę.
Muszę powiedzieć, że kapitalne wrażenie sprawiła na mnie również niedzielna wygrana Wedding Ring. W gonitwie o Nagrodę Tattersalls Ireland Pink Pearla pokonała przecież utalentowanego Clyde’a i utytułowanego weterana Comin’Through.
Od zawsze uważam ją za naprawdę dobrą klacz. Dwa lata temu wygrała dla nas przecież klasyczna gonitwę o Nagrodę Wiosenną. Niestety, nie miała szczęścia w swoich startach w Niemczech i nie udało jej się zdobyć statusu „black type”, chociaż jestem przekonany, że to było w jej zasięgu. Kilkukrotnie było bardzo blisko, ubiegłoroczne starty na Zachodzie miała bardzo dobre. Niezwykle podobała mi się także w ubiegłorocznej edycji Westminster Freundschaftspreis. Mocno wtedy poprowadziła i dopiero na ostatnich 150 m trochę opadła z sił. Była piąta, ale do drugiego na mecie Kaneshyi straciła niecałą długość. Po wyścigu Szczepan Mazur, który jej dosiadał, powiedział: „Przepraszam Cię, gdybym delikatnie bardziej przyoszczędził jej siły w dystansie, walczylibyśmy o zwycięstwo”. Szkoda, jednak takie są wyścigi. Biorąc w nich udział akceptujemy reguły gry oraz fakt, że nie zawsze wszystko układa się optymalnie i szczęśliwie.
Tamten bieg pokazał natomiast, że ma duże możliwości. Skoro tym razem dystans był o 200 m krótszy, to pomyśleliśmy o podobnej taktyce. Korzystna waga też nie była bez znaczenia. Opłaciło się. Ustalony przez trenera i zrealizowany przez jeźdźca pomysł wypalił i rywale nie dali jej rady.

Jakie dalsze plany wobec tych dwóch klaczy. Czy zostają w treningu, a może trafią do hodowli?
W przypadku Miss Dynamite, chcemy najpierw zobaczyć końcówkę sezonu w jej wykonaniu. Na ten moment w planie mamy zostawienie jej w treningu, ale przed nami zapewne jeszcze dwa-trzy jej występy. Jakie dokładnie, tego jeszcze nie wiem, bo musimy to ustalić z Wojtkiem, a przede wszystkim Maciejem Jodłowskim. Nie jestem osobą, która ingeruje w plany treningowe, a także uważam, że to właśnie trener ma najlepsze pomysły dotyczące kolejnych startów.
Jeśli chodzi o Wedding Ring, to ma już pięć lat. Z doświadczenia wiem, że klacze wcześniej zaczynają „odpuszczać sobie” wyścigi niż ogiery. Zwykle czterolatki pod koniec sezonu spisują się już słabiej, a bieganie w wieku pięciu lat to trochę przeciąganie struny. Wedding Ring w tym roku nie zawodzi, jednak nie sądzę, żeby zostawianie jej w treningu na kolejny sezon było dobrym pomysłem.
Uważam, że ma wszelkie predyspozycje, żeby zostać świetną matką. To klacz o solidnej karierze, ma na swoim koncie zwycięstwa na poziomie pozagrupowym i szereg innych udanych startów. Oficjalnie nie ma statusu „black type”, ale to nie umniejsza jej potencjału. Oprócz tego legitymuje się cennym rodowodem. Gdyby znalazł się odpowiedni kupiec, który chciałby ją włączyć do hodowli, to byłbym szczęśliwy. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że jest sporo warta i nie jestem przekonany, czy trafi się chętny do wyłożenia satysfakcjonującej nas sumy. Jest jeszcze możliwość dołączenia jej do mojej hodowli, ale ponieważ nie chcę jej powiększać, musiałbym z czegoś zrezygnować. To są trudne wybory i spore dylematy.

W tych samym barwach biega dla Panów jeszcze niezwykle ciekawy dwulatek, Zen Spirit. Jak trafił w Wasze ręce?
Podobnie jak inne konie, chociaż nie miałem zamiaru kupować żadnego konia w ub. roku. Mam przecież cały czas folbluty swojej hodowli. Jednak z Wojtkiem obiecaliśmy trenerowi Jodłowskiemu, że oddamy mu do treningu dwulatka. Rozglądaliśmy się za czymś odpowiednim i Bobby znalazł nam tego konia. Wydawał się idealną odpowiedzią na nasze potrzeby.
Wiosną Maciej Jodłowski powiedział mi, że zapowiada się na dobrego konia. W dotychczasowych startach to potwierdził. Szczególnie podobał mi się w drugim biegu, ale nie dlatego, że zwyciężył. Zwróciłem uwagę na to, jak składa się do galopu i jak się rusza. Z wielka łatwością pokonał rywali. Pobiegnie w najbliższą sobotę na Służewcu, tym razem mierząc się z dwójką rówieśników, którzy również pokazali bardzo duży talent. To będzie ciekawa konfrontacja z niepokonaną w dwóch startach klaczą Crystal Wine i wysoko ocenianym ogierem Ultimatum. Jeśli Zen Spirit pokaże się z dobrej strony, zapewne pobiegniemy także w wyścigach o Nagrody Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Mokotowskiej.

Nie myśli Pan jednak o powiększeniu liczby biegających dla Pana koni? Może kolejnymi spółkami?
Na razie raczej nie. To jest dość trudny okres dla właścicieli. Ich liczba stale maleje, a co za tym idzie, mamy też mniej koni zgłaszanych do sezonu. Jedna z przyczyn jest to, że w pewnym momencie mieliśmy w Polsce sporo właścicieli, którzy mieli w treningu dużą liczbę koni. Jak już wspominałem, to generuje bardzo duże koszty. Mając jednego, czy dwa konie, aż tak tego nie odczujemy. Jeśli jednak mamy ich kilkanaście, a do tego nie trafi nam się jakaś perełka, sytuacja robi się trudna. Dołączając do tego kryzys gospodarczy i inflację, ludzie prowadzący biznes są pod rosnącą presją, bo przychody maleją, a koszty rosną. Z czegoś trzeba zrezygnować, coś ograniczyć. Wiadomo, że na pierwszy ogień pójdzie hobby, a nie biznes, z którego żyją. Jeśli ktoś jest „koniarzem” z krwi i kości, to zapewne nie wycofa się całkowicie, ale może znacząco ograniczyć zakres funkcjonowania na Służewcu. Ci mniej przywiązani po prostu zrezygnują. Miejmy nadzieję, że w najbliższym czasie do środowiska trafi jakaś budująca informacja o planie rozwoju tego wspaniałego sportu w naszym kraju, czy wzroście puli nagród.
Dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję.
Krzysztof Romaniuk
Na zdjęciu tytułowym Miss Dynamite wygrywa Nagrodę SK Krasne