Miała szansę zostać wziętą modelką – wolała konie. Mogła zarabiać pieniądze w swojej firmie – rzuciła wyzwanie dla koni. Gwiazda telewizji? – wolała przebierać widłami w stajni. Dziś Katarzyna Kozłowska jest nie tylko podporą swojego męża trenera, ale też osobą, która doradza właścicielom w kupnie koni.
Bold sprawił Pani bardzo miły prezent urodzinowy, wygrywając bieg o Nagrodę Mokotowską.
To była bardzo miła niespodzianka, z której bardzo się cieszyłam. Bold, to taki mój pupilek stajenny. Właściciel koni Pan Krzysztof Falba poprosił mnie, żeby mu wybrać konia na aukcji Arqana i wybór padł na Bolda. Kupiłam tam jeszcze kilka innych koni, dla innych właścicieli i dla siebie, ale ten akurat okazał się, na razie najlepszy. Ale to to nie jest tak, że ja mam jakieś szczególne oko do koni, to wszystko zależy od szczęścia. Wtedy na aukcji, gdy usłyszałam dźwięk młotka, oznajmiający, że kupiłam Bolda, zadrżały mi nogi. Pierwsza moja myśl była taka, o kruczę, a co będzie, jeśli okaże się, że ten koń nie ma talentu do biegania? Wybieranie i kupowanie koni dla kogoś, to jest bardzo duża odpowiedzialność, no ale udało się. Bardzo się cieszę. Bold sprawił mi cudowny prezent urodzinowy, wygrywając bieg o Nagrodę Mokotowską.
A ile kosztował?
Nie był drogi w stosunku do budżetu, jaki otrzymałam. Pan Krzysztof Falba przeznaczył na zakup konia 20 000 euro, wylicytowany został za 12 000 euro.
Skromnie mówi Pani, że nie ma oka do koni. Przypomnę tylko, że oprócz Bolda, wypatrzyła Pani zwyciężczynię Wielkiej Warszawskiej Rain and Sun czy innego zimowego faworyta na Derby – Senlisa…
To jest kwestia szczęścia. Inna sprawa, że tamte konie kupowałam dla siebie. Nie miałam dużego budżetu, więc wyszukiwałam takie, na które będzie mnie stać. Tak było w przypadku Senlisa. Bardzo mi się spodobał pod względem pokroju, choć miał trochę krzywe nogi, takiego małego iksa. Ja to zaakceptowałam, nie przeszkadzało mi to, ale już właścicielowi, konia z taką niedoskonałością bym nie kupiła. Z Rain and Sun, to też był przypadek i łut szczęścia, że ją kupiłam. Chyba intuicja mi podpowiedziała, by ją nabyć. Na ring wychodzi wiele koni i czasami zdarza się, że niektóre są tanie. Ja staram się zawsze obejrzeć ich jak najwięcej przed aukcją, sprawdzić czy są w miarę proste, czy wszystko z nimi ok. Potem cierpliwie czekam i „poluję”. Coś mi zawsze podpowiada: nie, nie, jeszcze nie tego, jeszcze nie, poczekaj. Tak, po prostu, się dzieje, aż w końcu przychodzi moment, w którym podnosisz rękę i kupujesz konia, a to, że później konie dobrze biegają, to fajnie. Czasem jest też tak, że konie które sobie upatrzysz znacząco przekraczają Twój budżet i wracasz do Polski z pustymi rękoma. Tak było na październikowej aukcji Goffs. W tym wszystkim potrzeba dużo szczęścia.
A Bold jakim jest koniem?
Łobuziakiem. Lubi uszczypnąć, postraszyć nogą, zaczepić innego konia, ale to nie jest spowodowane tym, że ma zły charakter, tylko tym, że jest dużym dzieckiem. Widać to przede wszystkim nie tylko po zachowaniu, ale też po wyglądzie. Ma jeszcze bardzo dziecięcą główkę i jest takim pająkiem na długich nogach, ale z tygodnia na tydzień coraz bardziej dojrzewa. Już przed ostatnim wyścigiem na padoku zachowywał się najpoważniej ze swoich trzech startów i nawet sama byłam zdziwiona, że już się nie wygłupiał. Nie pajacował, nie skakał, nie interesowało go, że inne konie rozrabiają, tylko chodził bardzo poważny i skupiony. Wyglądał pięknie. Myślę, że zimą dojrzeje, spoważnieje, wzmocni się i praca z nim będzie wyglądała zupełnie inaczej.
Pokazał, że ma spore przyspieszenie.
Z racji tego, że on jeszcze jest taki niedojrzały i na długich nogach, nie do końca jest poskładany, trzeba na nim bardzo racjonalnie jechać, pomóc mu się powoli rozpędzać. Już podczas galopów zauważyliśmy, że gdy się go „szarpnie”, to mylą mu się nogi, każda galopuje osobno. W pierwszym wyścigu fantastycznie pojechał na nim Vaclav Janacek, przeprowadził go bardzo spokojnie, pozwalając mu się rozpędzić. Bardzo go chwalił po wyścigu. Przed Nagrodą Mokotowską trener wszystko powiedział o koniu Martinowi Srnecowi i poprosił, żeby też go spokojnie rozpędzał, żeby Boldowi nic się nie pomyliło, żeby mu, po prostu, pomóc spokojnie stanąć na chód i go rozpędzić. Na ostatnich galopach Bold pokazywał, że mocno poprawił i trener spodziewał się dobrego występu, ale nigdy nie ma pewności, że koń wygra. To, co zrobił Bold, bardzo nas zaskoczyło, ja się popłakałam się ze szczęścia, nie mogłam uwierzyć w to, że zrobił taki progres.
Trenerzy robią koniom galopy na torze roboczym na 800 metrów. Skąd wiadomo, że koń w takim samym tempie przebiegnie 1600 metrów?
Galopy są jednym z elementów szlifujących formę, poprawiających wydolność. Młode konie zazwyczaj robią je na dystansach 500 i 800 metrów. Starsze w zależności od tego z jakim dystansem przyjdzie im się zmierzyć w wyścigu, na dystansach 800, 1000, 1200 metrów, ale jak jest potrzeba to też na 500 metrów. Galopy jednak nie są regułą, czy podstawowym elementem w osiągnięciu świetnej formy. Niektórzy trenerzy nie robią ich wcale, na przykład Adam Wyrzyk, a jego konie osiągają świetne rezultaty. Kluczem do sukcesu jest regularna, systematyczna praca i stopniowe zwiększanie obciążeń. Obserwacja i wyciąganie wniosków. Oczywiście ważny jest też dobry „materiał”, bo bez niego niewiele osiągniesz. Pytasz o galopy i skąd wiadomo, że koń w wyścigu w podobnym tempie przebiegnie na dłuższym dystansie. Niestety, nigdy tego nie wiemy. Jeśli chodzi o dystans 1600 metrów, to jest prawdopodobne, że jeśli jest to dobry koń, to na lekkim torze, po trawie, może osiągnąć podobny wynik (jeśli się zsumuje 2 x 800 metrów). Na dłuższych dystansach raczej jest to niemożliwe. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie jest to możliwe nigdy. Nie da się porównać roboczego galopu do wysiłku, który koń wykonuje w wyścigu. Wyścig to dynamiczny start „ze stój”, stabilizacja w dystansie (jeśli tak to można określić ) i intensywny wysiłek na finiszu. Galopy, to praca przygotowująca konia do wyścigu, jeździ się je zupełnie inaczej i na inne elementy zwraca się uwagę.
Jakie to elementy?
Jest ich bardzo wiele. Na przykład jak ten galop przebiega. W jakim czasie konie przebiegły pierwsze 300 metrów, a w jakim kolejne 500. Ja łapię czas galopów na dwa stopery, by zmierzyć dokładnie międzyczasy (jestem nadgorliwa i to takie trochę moje zboczenie), czy z miejsca było wolniej, a w końcówce szybciej, lub odwrotnie, bo oko często zawodzi, czy tor był ciężki, czy lekki. Trener łapie czasy w telefonie i później je porównujemy, ale jego bardziej interesuje to, jak koń kończył galop, czy lekko, czy „podpierał się nosem”, jaki był ogólny czas galopu i jak koń oddycha, kiedy już wraca do stajni (jak szybko ten oddech się stabilizuje). Trzeba dobrze obserwować konie, bo niektóre z nich to są tacy typowi galopiarze. Na torze roboczym spisują się świetnie, a na zielonym wypadają słabo.
Mieli Państwo takiego araba w stajni, który znakomicie galopował na torze roboczym, a na zielonym nie chciał. Nazywał się Cabaliros.

To właśnie przykład takiego galopiarza, na treningach bił rekordy toru, myśleliśmy, że mamy wspaniałego konia, choć w jego przypadku duże znaczenie miał też charakter. Wychodził na prostą w ręku, szedł lekko do połowy prostej, wydawało się, że gdy dżokej go troszeczkę poprosi, to on odda piękny finisz i odejdzie od koni. Niestety Cabaliros wtedy buntował się i odmawiał współpracy.
Macie Państwo w tym roku sporo dwulatków, które nieźle biegają. Wszystkie Pani wyłowiła na aukcjach?
Nie, absolutnie nie. Niektórzy właściciele proszą, żeby im pomóc w zakupie, proszą, żeby jechać z nimi na aukcję i pomóc ocenić, czy koń jest poprawny, czy nie, ale większość koni w naszej stajni to samodzielne wybory właścicieli. Ktoś, kto jest długo w biznesie wyścigowym potrafi świetnie ocenić konia po wyglądzie i wybrać tego właściwego, jedynym hamulcem przy zakupie dla wielu z nas jest budżet. W naszej stajni trenują też konie polskiej hodowli, jednym z takich polskich partnerów, z którym współpracujemy od wielu lat, jest Stadnina Koni Krasne. W tej chwili pracują u nas dwa dwulatki po ogierze Va Bank, Pianistka, która pokazała się z bardzo dobrej strony i obiecujący Kaper, który, niestety, ze startami musi poczekać do przyszłego roku.
Krasne, ze względu na sentyment? Z mężem jeździliście u trenera Andrzeja Walickiego na koniach z Krasnego.
Tak. Janusz na koniach z tej stadniny wygrał wiele gonitw, ja kilka też. Najwspanialszą i najbardziej utytułowaną klaczą z SK Krasne była Kliwia, która zawsze zostanie w mojej pamięci. Jeździłam na niej przejażdżki praktycznie od momentu, kiedy trafiła do stajni, to był mój stały dosiad, za co jestem bardzo wdzięczna trenerowi Walickiemu. Kliwia była nie tylko wybitnym koniem wyścigowym, ale też bardzo mądrym i inteligentnym zwierzęciem.
Jak w stajni dzieli się Pani obowiązkami z mężem?
Mam bardzo dużo obowiązków „papierkowych”, takich gdzie muszę ogarniać sprawy księgowe i, nazwijmy to, biurowe wyścigowe. Niestety, z roku na rok jest tego coraz więcej, a ja bardzo tego nie lubię, bo to zabiera mi dużo czasu. Zazwyczaj wszystko to robię z samego rana, kiedy jeszcze mam „świeżą” głowę, bo później potrafię się mylić, ale ten czas wolałabym jednak spędzać w stajni. Gdy przychodzę do stajni, dużo rozmawiam z załogą, pytam co który koń robił, jak szedł, czy jadł itd… Od razu wchodzę na wysokie obroty i jestem w swoim żywiole. Sporo czasu poświęcam też właścicielom, jeśli akurat pojawią się w stajni, bo oni też chcą wszystko wiedzieć o swoich pupilach, a trener jak to trener – zawsze jest w biegu i zawsze jest zajęty. Obowiązków jest dużo, bo dopilnować trzeba wszystkiego, od organizacji startów wyjazdowych, poprzez kucie, zaopatrzenie, pilnowanie terminów szczepień, do tak prozaicznych spraw jak np. przerywanie grzywy, czy prasowanie kurtek wyścigowych. Niestety, problem braku rąk do pracy, bardzo nam doskwiera, tak jak i większości stajni. Nie wstydzę się więc wziąć do rąk wideł, czy miotły, często uczestniczę w porządkowaniu stajni, czy jej otoczenia. Do tego dochodzi mała weterynaria, zakładanie opatrunków, smarowanie ran i inne tego typu rzeczy. Od roku odciąża i wspiera mnie świetna koniuszowa Halinka, która kiedyś bardzo długo pracowała u trenera Walickiego a później w stajni państwa Zielińskich. Bardzo mi pomaga w organizacji pracy stajni. Z resztą cała nasza załoga, to wspaniali, pracowici ludzie, którzy kochają konie. Mam do nich ogromny szacunek, bo praca w stajni jest naprawdę ciężka i absorbująca.

A jeśli chodzi o trening koni?
O treningu decyduje Janusz, on wszystko planuje i układa, on decyduje o startach, kiedy i gdzie koń ma biegać. Czasem pyta mnie, co sądzę o jakimś koniu, jak myślę, czy lepiej będzie biegać, tu, czy gdzie indziej. Bardzo mi to schlebia, bo to znaczy, że szanuje i ceni moje zdanie. Jednak, to on jest „kowalem” wszystkich sukcesów.
A jeśli chodzi o trening koni płotowych?
Mam uprawnienia do trenowania koni i nawet kiedyś dawno, na początek, dostałam do treningu trzy konie i nawet coś tam wygrały. Był to jednak czas, kiedy na wyścigi wielkimi krokami wkraczał kryzys, to były trudne czasy. Odłożyłam więc swoje ambicje na bok i zdecydowaliśmy z Januszem, że będziemy współpracować razem, bo razem mamy większą szansę zbudować silną i stabilną stajnię. Poza tym, to byłoby trochę chore, gdyby małżeństwo miało ze sobą rywalizować na płaszczyźnie zawodowej. Mąż wówczas, wiedząc jak bardzo kocham i fascynuję się gonitwami płotowymi oraz to, że wiele nauczyłam się pracując u mistrza tej dyscypliny Grzegorza Wróblewskiego, zaproponował mi, że jeśli chcę tym się zająć, to „odda” trening płotowy w moje ręce. Sprawił mi tym wielką radość. Jestem mu bardzo wdzięczna, za tę możliwość, bo mogę się spełniać w tym co lubię najbardziej.
Ale trener Wróblewski nie był jedynym trenerem, z którym Pani współpracowała.
Tak. Jeździłam u trzech wspaniałych trenerów. Pierwszy był Andrzej Walicki, do którego trafiłam jako młoda dziewczyna tuż po podstawówce. Miałam duże szczęście, bo przez tę stajnię przewijali się wspaniali jeźdźcy: Bolesław Mazurek, Mieczysław Mełnicki, Tomasz Dul czy później mój mąż. Od nich wiele się nauczyłam. Później dosyć długo jeździłam u Doroty Kałuby, świetnej trenerki, która była i jest nadal dla mnie wielką inspiracją. Bardzo miło ją wspominam i cenię za osiągnięcia. Trzecim z trenerów, który mnie ukształtował pod względem wyścigowym i dzięki któremu mogłam z powodzeniem kontynuować swoją karierę jeździecką, to był Grzegorz Wróblewski. To właśnie on zaraził mnie gonitwami płotowymi, pokazał jaki to piękny sport i jak to wszystko wygląda od kuchni. Potem był jeszcze Sir Henry Cecil w Newmarket – praktyka trenerska moich marzeń.
Jest Pani kobietą wielu talentów: jeździec, trener, ekspert telewizyjny, modelka, współwłaścicielka firmy eventowej…
Z tym modelingiem to był krótki epizod i bardzo dawno, miałam wtedy chyba 20 lat. Zaczepił mnie kiedyś fotograf na ulicy i zaproponował zdjęcia do magazynu Zwierciadło. Zdjęcia na tyle się spodobały, że „dostałam” okładkę. Później była okładka do Twojego Stylu. Później dostałam propozycję pracy w jednej z agencji modelek w Mediolanie. Bardzo chciałam spróbować jak większość dziewczyn w moim wieku. Wtedy pierwszy raz zostawiłam konie. Jednak nie mogłam się odnaleźć w tym nowym zajęciu, źle się czułam, chodzenie po wybiegu było dla mnie wielkim stresem i bardzo tęskniłam za domem. Któregoś dnia dowiedziałam się, że na torze wyścigowym w Mediolanie będzie ścigał się Dżulio, będący w treningu Stefana Bigusa. Pojechałam zobaczyć tego konia i może to zabrzmi głupio, ale gdy poczułam zapach stajni, który jest dla mnie najpiękniejszym zapachem, podjęłam błyskawiczną decyzję, że wracam na wyścigi, bo to jest to, co kocham najbardziej. Po wielu latach pracy w stajni znowu poczułam potrzebę zmiany. Byłam zmęczona pracą, treningami, ciągłą rywalizacją i duszeniem wagi. Chciałam sprawdzić, czy potrafię robić coś innego. Z mamą Olgi Nowak (Olga była świetnym dżokejem), założyłyśmy firmę pod tytułem organizacja imprez i pokazów mody. Szło nam bardzo dobrze, miałyśmy sporo zleceń. Byłyśmy organizatorkami wielkiego balu na wyścigach, który odbył się przy basenie. Miałyśmy też kontrakt z jedną z popularnych wtedy wytwórni wódek na organizację kilku imprez. Bardzo mi się ta praca podobała, dawała mi wiele satysfakcji, ale po jakimś czasie w głowie znowu pojawiły się konie. Zatęskniłam za nimi, za stajnią. Znowu wróciłam na Służewiec i zostałam do dziś.
Co jest takiego magicznego za służewieckim murem, że wszyscy tu wracają?
Dla mnie przede wszystkim konie, ale też ludzie, którzy są moją wyścigową rodziną. Kocham to magiczne miejsce, choć na każdym miejscu widać tu biedę. Tutaj jest mój dom. Tu przeżyłam najcudowniejsze chwile, moją młodość, tu uczyłam się do matury i tu mogłam spełniać swoje marzenia. Niestety, życie tu jest coraz trudniejsze, ciężko prowadzić firmę, ciężko wiązać koniec z końcem. Wyścigi się zwijają zamiast rozwijać, nie ma perspektyw na lepsze jutro. Nie z powodu ludzi, którzy tu żyją i pracują, ale z powodu firm, które zarządzają torem. Czujemy, że jesteśmy celowo tłamszeni, żeby się poddać i stąd wynieść. Małe nagrody wyścigowe, ogromne czynsze. Boję się, że to wszystko za chwilę padnie i będzie po wyścigach.
Mówi Pani o przyszłości wyścigów w czarnych barwach. Nagle przychodzi dzień, że nie ma wyścigów w Polsce. Co z mężem zrobicie?
Chciałabym powiedzieć, że wyjeżdżamy za granicę i zaczynamy wszystko od nowa, ale jesteśmy już na to za starzy. Janusz jest w dobrej sytuacji, bo pójdzie na emeryturę. Może nie wygląda, ale skończył 70 lat. Tylko nie wiem czy wysiedzi w domu, oboje jesteśmy wychowani w kulcie pracy. Może kupię mu psa, żeby chodził na spacery, a ja pójdę pracować do sklepu na kasie (śmiech).
A na poważnie?
Nie wiem, co zrobimy, coś wymyślimy, ale z pewnością byłaby to dla nas katastrofa, bo pracy w stajni wiele poświęciliśmy. To całe nasze życie. Na razie ciągniemy, dokąd możemy. A gdy trzeba będzie zamknąć stajnię, to trudno. Będziemy musieli się z tym pogodzić.
W weekend wystawiają Państwo jednego 3-latka i pięć młodych koni.
Los Manios ma piękną nazwę, to bardzo duży koń jak na dwulatka. Kupił go agent. Właściciel był trochę zaskoczony, gdy go zobaczył, wydaje mi się, że oczekiwania były inne. Los Manios jest takim koniem na płoty i to na pięciolatka. Teraz będzie mu bardzo trudno się zebrać ze startu. Może mieć problemy, by powalczyć o płatną lokatę. W tej samej gonitwie pobiegnie Princess Emilly, czyli Emilka. Jej imię powstało w hołdzie dla córki jednego z właścicieli klaczki, lekarza weterynarii Pawła Dukacza. Córka ma na imię Emilka i tak powstała Księżniczka Emilka. Jest bardzo szybka, ale nieduża i mamy nadzieję, że do przyszłego roku urośnie. Nie wiem, jaka jest stawka, ale może zaistnieć w wyścigu. Na to bardzo liczymy. Ma cudowny charakter, bardzo się stara i jest bardzo ambitna. Wirtuoz będzie biegał dla nowego właściciela, bo pan Falba go sprzedał. Mam dobre zdanie o Wirtuozie. Jest mi bardzo smutno, że odchodzi, bo to była moja nadzieja na płoty. Naskakiwał go Marek Brezina i bardzo go chwalił. Liczymy na dobry występ Pianistki. Bardzo liczyliśmy ją w poprzednim wyścigu, była bliska wygranej, ale przeszkodził jej w tym inny koń zajeżdżając jej drogę przed samym celownikiem. Mam nadzieję, że pokaże się z bardzo dobrej strony i że będzie walczyć o zwycięstwo. Landman, to bardzo fajny koń. Podoba mi się. Jest przyszłościowy. Był kupiony na aukcji Breeze Up Sale na którą pojechaliśmy z panem Zygmuntem Sobolewskim, który zakupił tego konia. Był kupiony w maju i wtedy wyglądał na dzieciaczka, ale bardzo się rozwinął. Bardzo ładnie galopuje i liczymy na udany wyścig. Feisty Bol to klaczka, którą kupiłam na aukcji z myślą, że znajdę do niej współwłaścicieli. Sami nie możemy mieć zbyt dużo koni, bo ich utrzymanie sporo kosztuje. Śmiejemy się, że kupić konia to nie problem, tylko później problem jest, by go utrzymać. Ostatecznie Feisty Bol została prezentem dla synów trenera: Kamila i Daniela. Fajnie galopuje, nieźle się rusza. Mam nadzieję, że sprawi dużo radości tym wyścigiem.
Rozmawiał Maciej Rowiński
Na zdjęciu tytułowym dekoracja Bolda po Nagrodzie Mokotowskiej