More

    Wywiad z Małgorzatą Pilipczuk: Od przypadkowego zakupu do wielkiego triumfu Heaven Give Enough

    To historia jak z filmu: niepozorny, określany jako „gruby i kudłaty” roczniak, kupiony na aukcji za zaledwie 800 euro, wbrew wszelkim oczekiwaniom i na przekór sceptykom, wygrywa jedną z trzech gonitw kat. A podczas gali Derby. Za tym niezwykłym sukcesem stoi trenerka, która ufa intuicji, cierpliwości i głębokiej relacji z koniem bardziej niż utartym schematom. O tym, jak z przypadku i wiary rodzi się triumf, o sile spokoju i niezwykłej więzi, która łączy ją z Heaven Give Enough, opowiada Małgorzata Pilipczuk, trenerka i współwłaścicielka sensacyjnego zwycięzcy Memoriału Fryderyka Jurjewicza.

    Michał Kurach: Pani Małgorzato, wielkie gratulacje! Po raz kolejny udowadniacie, że niemożliwe staje się możliwe. Proszę opisać moment, w którym na 200 metrów przed celownikiem Heaven Give Enough mijał Shamadrama. Co Pani wtedy czuła jako współwłaścicielka, a co myślała jako trenerka?

    Małgorzata Pilipczuk: Dziękuję bardzo. Emocje zawsze są ogromne. W takich chwilach, czy to na wyścigach, czy w innym sporcie, przeżywamy apogeum stresu i adrenaliny. Ja na co dzień jestem bardzo spokojną osobą, ale konie doprowadzają mnie do tego, że na finiszu po prostu wrzeszczę, sama siebie nie poznaję. Kiedy biegną, oczywiście bardzo się boję, zwłaszcza po trudnych doświadczeniach z przeszłości, kiedy dwa konie połamały mi się na torze. To był moment, w którym chciałam z tym skończyć, myślałam, że to ponad moje siły. I właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie, w moim życiu pojawił się Heaven. Kupiłam na aukcji innego konia, Royala (Royal White Socks), a Heavena mi właściwie „dorzucono”. Okazało się, że moja córka wypatrzyła go na liście i zapisała na kartce jego numer, bo uznała, że to „fajny dzieciak”. Kiedy negocjowano dla mnie cenę za Royala, sprzedający zgodzili się na moją kwotę pod warunkiem, że wezmę dwa konie. Tak właśnie trafił do mnie Heaven. Kiedy wysiadł z transportu, wszyscy się śmiali, co ja kupiłam. A on chyba to słyszał i postanowił udowodnić, że nie to złoto, co się świeci.

    Heaven Give Enough mija Shamadrama, Black Angel trzecia

    Pani filozofia spokojnego treningu i sukces tego konia, który trafił do Pani właściwie przez przypadek, to gotowy scenariusz na film. Jak się Pani czuje, udowadniając, że w wyścigach można mieć nieszablonowe podejście do koni i treningu, i w dodatku odnosić sukcesy?

    Osobiście jest mi z tym dobrze, bo moja filozofia nie wzięła się znikąd. Wynika z wielu lat doświadczeń, obserwacji i także naukowego podejścia. Kiedyś intensywnie korzystałam z urządzeń monitorujących tętno koni, ich pracę w warunkach tlenowych i beztlenowych, zużycie energii. Analizowałam na komputerze zapisy z treningów, widziałam, ile energii koń zużywa na danym dystansie i przy konkretnym tempie. To, w połączeniu z regularnymi badaniami krwi, nauczyło mnie patrzeć na konie w taki sposób, że dziś wiele rzeczy widzę bez specjalistycznego sprzętu. Przez lata ewoluowałam – od wiary tylko w medycynę konwencjonalną do podejścia holistycznego, gdzie lepiej zapobiegać, niż leczyć. Dbam o fizjoterapię na co dzień, o to, by niczego im nie brakowało.

    Jednak przez te siedem lat na Służewcu zderzyłam się z wieloma opiniami. Gdy dwuletni Heaven zaczął dobrze biegać, słyszałam, że jest za gruby, że powinnam zmienić mu żywienie, inaczej go trenować, że konie muszą robić galopy, a nie interwały, jak u mnie. Zawsze grzecznie tego wysłuchiwałam, bo lubię słuchać ludzi – czasem mówią coś mądrego – ale konsekwentnie robiłam swoje. Nie chcę nikomu niczego udowadniać. Jestem tak zaangażowana w to, co robię dla moich koni i dla siebie, bo w tej pracy się spełniam, że nie zwracam uwagi na to, co robią inni. Kocham to, co robię, i cieszę się, że mam sukcesy.

    Mówi Pani o holistycznym podejściu. W naszej rozmowie dużo uwagi poświęciła Pani energii, komunikacji niewerbalnej. Czy mogłaby Pani rozwinąć tę myśl? Na czym polega ta „magia”, która sprawia, że Pani konie wydają się tak z Panią zżyte?

    Nie ma w tym magii, jest tylko zrozumienie. Czy to koń, kot, pies, czy człowiek – wszyscy jesteśmy energią. Jeśli ja jestem dobra dla zwierząt, one są dobre dla mnie. One oddają wszystko, co im daję. Zawsze powtarzam, że siedząc na koniu, jesteśmy jak połączona rura – wszystko, co wychodzi od nas, wchodzi do konia. Jeśli jadę przez las i boję się leżącej na poboczu lodówki, koń na pewno się spłoszy. Jeśli ja zachowam spokój, on przejdzie obok niej obojętnie. One czują nasze napięcie, nasz strach. Ta komunikacja jest niezwykle głęboka. Ostatnio Heaven wołał mnie do karuzeli tak natarczywie, że podeszłam zaniepokojona. A on po prostu chciał się wysikać. Zatrzymał się, zrobił swoje i spokojnie poszedł dalej. To pokazuje, jak bardzo sobie ufamy.

    To zwycięstwo w Memoriale to nie tylko prestiż, ale też spora nagroda. Czy taki sukces daje poczucie bezpieczeństwa i komfortu w prowadzeniu niewielkiej, rodzinnej stajni?

    Szczerze mówiąc, ja nigdy nie wiem, jaka jest nagroda. Nie dlatego, że jestem bogata, ale dlatego, że uważam, że jeśli ktoś ma ciśnienie na pieniądze, to one do niego nie przyjdą. Pieniądze lubią ciszę i spokój. Oczywiście, są ważne, ale dla mnie najważniejsze jest to, że jestem w stanie wyłuskać z konia jego najlepsze cechy, że on tak cudownie biega i w pewnym sensie mnie reprezentuje. Wyścigi nie są moim głównym źródłem dochodu, to jest pasja, w której się spełniam.

    Zdecydowała się Pani na zmianę jeźdźca na Antona Turgaeva. Wcześniej wielkie sukcesy odnosiła na nim Oliwia Szarłat. Jak wygląda współpraca trenera z młodą, ambitną amazonką, a jak z doświadczonym dżokejem?

    Powrót do Antka był dla mnie czymś naturalnym. Bardzo go cenię za to, jak przeprowadził moje konie na początku ich karier. On słucha i rozumie, że w pracy z młodym koniem nie liczy się miejsce, ale prawidłowe przeprowadzenie go, zbudowanie w nim chęci do walki. Zrezygnowałam z jego usług tylko dlatego, że związał się z inną stajnią. Gdy tylko stał się wolny, odezwałam się do niego. Praca z Oliwią była wspaniałym doświadczeniem. Dostała ode mnie ogromną szansę i ją wykorzystała. Jest świetną, waleczną amazonką, a Heaven ją wiele nauczył. Zawsze jej powtarzałam: „Oliwka, tylko mu nie przeszkadzaj”. To wielka odpowiedzialność jechać na faworycie, a ona musiała sobie z tą presją radzić. Jednak jej drogi zawodowe poszły w inną stronę, ma swoje konie, swoje plany, a ja potrzebowałam jeźdźca w pełni zaangażowanego. Różnica polega na tym, że doświadczony dżokej jak Antek wnosi spokój i pewność, a młody, jak Oliwia, ogromny entuzjazm i ambicję. Oba te czynniki są cenne, ale na różnym etapie kariery konia.

    Anton Turgaev umie podziękować za wysiłek

    W tym sezonie Heaven Give Enough biegał na różnych dystansach. Jaki uważa Pani za jego optymalny?

    Na początku wszyscy doradcy mówili, że mam sprintera. Ja jednak zawsze uważałam, że konia trzeba trenować i sprawdzać. Patrząc na niego, myślę, że on nie ma ograniczeń, jeśli chodzi o dystans. Pobiegnie i 2200, i 2400 metrów, bo będzie do tego przygotowany kondycyjnie. Jest też uniwersalny, jeśli chodzi o podłoże.

    Heaven Give Enough mija celownik jako pierwszy

    Po nieco słabszym, piątym miejscu w Nagrodzie Haracza, niektórzy mogli w niego zwątpić. Co było powodem takiego wyniku?

    Jedyne, co mu nie pasowało, to śliska nawierzchnia. Po tamtym wyścigu Oliwia mówiła, że koń cały czas zmieniał nogi, nie czuł się pewnie i chciał ją wyciągnąć szerzej, w pole, gdzie było bezpieczniej. On jest bardzo mądry i intuicyjny. Potrzebuje solidnej przyczepności – nieważne, czy tor jest twardy, czy głęboko miękki. Tamten tor był zbyt krótko skoszony i po prostu śliski. To była jedyna przyczyna.

    Jak na co dzień wygląda praca z taką gwiazdą? Czy wymaga specjalnego traktowania, czy jest po prostu jednym z członków „stada”?

    Jest po prostu członkiem stada, choć z wyjątkowym charakterem. To koń, który ma swoje zdanie. Po ostatnim wyścigu, podczas pobierania próby antydopingowej, nie chciał oddać moczu. Kiedy pani doktor zasugerowała użycie dudki, żeby pobrać krew, stanowczo odmówiłam. Nie stosuję przemocy. Wiem, że z nim trzeba rozmawiać, a nie walczyć. Położyłam mu rękę na głowie, uspokoiłam go i bez problemu udało się pobrać krew. On musi myśleć, że sam o czymś decyduje. Ma też niesamowitą energię i radość życia, którą pokazuje, strzelając swoje słynne „baranki”. Potrafił przed wyścigiem zrzucić jeźdźca na treningu, zrobić sobie sam szaleńczy galop, a następnego dnia wygrać gonitwę. To koń-artysta.

    Mówi Pani o byciu przewodnikiem stada. Czy hierarchia i psychika konia mają aż takie znaczenie w kontekście wyścigów?

    Zdecydowanie tak. To, co pan nazwał, to jest przywództwo i zaufanie. Moje konie traktuję jak stado, w którym ja jestem przewodnikiem. Dlatego na przykład nigdy nie karmię ich z ręki – w stadzie jedzeniem dzieli się słabszy osobnik. Koń musi wiedzieć, że przy mnie jest bezpieczny, a wtedy pójdzie za mną wszędzie. Wejdzie do start-maszyny bez lonży i bata, bo skoro ja, jego przewodnik, nie boję się tego „zielonego potwora”, to znaczy, że on też nie musi. Heaven jest bardzo silny psychicznie. Na początku inne konie bały się do niego podchodzić na treningach. Musiałam go uczyć, że ma pozwalać innym galopować obok siebie. On rozumiał tylko, że jest pierwszy, a reszta ma być za nim. Teraz dojrzał i potrafi pracować w grupie. Przed ostatnim wyścigiem powiedziałam Antkowi: „Shamadram pójdzie mocno od startu. Ty prowadź peleton, nie szarp się z nim, niech czuje, że jest z przodu, ale kontroluje stawkę z tyłu. Na prostej poproś go o finisz”. I tak zrobił. To wszystko jest efektem obserwacji i rozumienia psychiki konia.

    Zgaduje, że niezwykle silna psychika Heava moża ograniczać inne konie w treningu? Jak w takiej sytuacji buduje się pewność siebie u drugiego konia, nie „wyostrzając” go?

    To prawda, Heaven jest tak silny psychicznie, że na początku Golden Hundred czy Royal White Socks panicznie się go bały. Wystarczyło, że Heaven zwrócił ucho w ich stronę, a one zatrzymywały się w miejscu. Nie były w stanie podejść i galopować łeb w łeb. Obserwowaliśmy to z moim jeźdźcem – gdy drugi koń próbował się zbliżyć, Heaven tylko ruszał uchem i tamten koń stawał. One komunikują się na poziomie, którego my do końca nie rozumiemy. Moja praca polega na tym, żeby nigdy nie robić z konia „mięsa armatniego”. Nie dopuszczam do sytuacji, w której jeden koń jest „przestrzelany” przez drugiego na treningu. Pewność siebie u Goldena budowałam przez spokojną, systematyczną pracę. Kazałam im pracować łeb w łeb, ale w wolnym tempie, stopniowo podprowadzając Goldena, aż Heaven w końcu go zaakceptował. Chodzi o budowanie zaufania, a nie o wywoływanie sztucznej rywalizacji. Koń musi czuć się pewnie, a nie być zastraszony.

    Często powtarza Pani, że „koń czyni trenera”. Jednak słuchając, jak Pani opowiada o tym wszystkim, mam wrażenie, że to działa w obie strony. Czy nadal podtrzymuje Pani tę tezę?

    (śmiech) Oczywiście, że tak. Ja robię wszystko, co w mojej mocy, żeby on mógł ze mnie zrobić dobrego trenera. Wspieram go na każdej linii, słucham go, staram się zrozumieć, czego potrzebuje. Można więc powiedzieć, że ja mu tylko trochę pomagam w tym, żeby on udowodnił, że jestem fajnym trenerem.

    Golden Hundred niedawno wygrał swój pierwszy wyścig, a kibice pytają o Royal White Socksa, który nie biega od zeszłego roku. Kiedy je zobaczymy ponownie na torze?

    Golden Hundred to koń, który miał problem z plecami – zdiagnozowaliśmy u niego kissing spine. Po zabiegu, odpowiedniej terapii i treningu, w którym nauczył się, że potrzebuje stałego kontaktu na wodzy, w końcu „wystrzelił”. Mam nadzieję, że teraz będzie już regularnie pokazywał swoje możliwości. Jeśli chodzi o Royala, to on po prostu zdecydował, że nie chce się ścigać. Zaczął się bardzo denerwować na torze, a ja uważam, że nie należy zmuszać konia do czegoś, czego nie lubi. Zakończył karierę wyścigową. Podarowałam go przyjaciółce, która zajmuje się muzykoterapią dla koni. Myślę, że niedługo zobaczymy go w ujeżdżeniu, gdzie będzie szczęśliwy. Mam też w stajni dwie inne ciekawe dwulatki – jedną po Galileo Gold, która przyjechała z ukrytą kontuzją i powoli dochodzi do siebie, oraz bardzo dobrze zapowiadającą się klacz po Shakeel, która jeśli będzie biegać tak, jak wygląda, to czeka nas wiele radości.

    Radość po wygranej Golden Hundred

    Wspomniała Pani o bardzo obiecującej klaczy Jakshakeeli. Proszę coś więcej powiedzieć.

    Ta klacz jest niesamowita. Przyszła do mnie z Wrocławia, była trochę chuda, ale dzięki spokojnej pracy i odpowiedniej opiece pięknie się rozwinęła, nabudowała mięśnie. Ma wspaniały ruch i wygląd. Jeśli jej potencjał biegowy dorówna jej prezencji, to naprawdę nie będę się wysilać z zapisami, tylko od razu pójdę po szarfę przenaczoną dla klaczy po Oaksie (śmiech). Oczywiście mówię to z przymrużeniem oka, ale naprawdę wiążę z nią ogromne nadzieje.

    W stajni czeka na debiut również dwuletnia klacz po tym samym ojcu co „Hevciu”, czyli Unfortunately. Jak ma na imię i czy widzi Pani w niej podobny potencjał?

    Nazywa się Cach Cash Heaven. To takie przewrotne imię, na przekór tym wszystkim pytaniom o nagrody. Pieniądze są wtedy, kiedy jest dobroć i miłość. Jest bardzo podobna do brata, ale większa, bardziej dojrzała i szlachetna w wyglądzie. W pracy jest równie leniwa, chociaż w przeciwieństwie do niego nie kładzie się w karuzeli, co on robił nagminnie jako dwulatek. On biega wbrew prawom fizyki, na złość wszystkim, którzy w niego nie wierzyli. Ona ma warunki fizyczne, żeby biegać zgodnie z planem. Oczekuję jej debiutu z wielkimi emocjami.

    Jakie są dalsze plany startowe dla Heaven Give Enough? W wywiadzie na torze wspomniała Pani nawet o Wielkiej Warszawskiej. Czy myśli Pani też o starcie zagranicznym?

    Chciałabym, żeby w tym roku pokazał, że jest gotowy na wyjazd za granicę. Planuję jeszcze jeden start w Polsce, na nieco dłuższym dystansie, może 2000 metrów, a potem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, spróbujemy sił poza krajem. Obserwuję go, patrzę, jak się regeneruje i podążam za nim, a nie za swoimi marzeniami. Jeśli chodzi o Wielką Warszawską, to na pewno nie w tym roku. Uważam, że jest jeszcze za młody na tak ogromny wysiłek.

    Mam też pytanie natury estetycznej. Zauważyłem, że zadbała Pani o szczegóły – prowadzący Heaven Give Enough miał koszulę w barwach stajni. Czy to jednorazowy pomysł, czy coś, na co zwraca Pani uwagę?

    Zdecydowanie zwracam na to uwagę. Uważam, że powinniśmy być dumni z tego, co robimy, i odpowiednio się prezentować. To, jak nas widzą, tak nas piszą. Mamy piękny tor, fantastyczne miejsce, a czasami, z przykrością to mówię, wygląda to jak zaścianek czy folwark. Chciałabym, żeby to się zmieniało. Pomysł z koszulą wyszedł od Kuby, który prowadził konia, a ja go z radością podchwyciłam. To już z nami zostanie. Mamy też specjalne t-shirty dla naszego teamu, w których znajomi przychodzą nam kibicować. Chcemy, żeby to wszystko wyglądało profesjonalnie i elegancko.

    Na koniec proszę powiedzieć, czym się Pani zajmuje zawodowo? Czy trening koni to hobby, czy praca?

    Konie są w moim życiu od zawsze i wiedziałam, że będę coś z nimi robić. Jednak wyścigi nie są moim głównym źródłem utrzymania. Prowadzę działalność gospodarczą, jestem księgową. Połączyłam też pasję z pracą – zajmuję się terapiami dla koni i ludzi z wykorzystaniem pola magnetycznego i światła czerwonego. Prowadzę konsultacje i szkolę innych, jak używać tych urządzeń. A dzień zaczynam o 4:30 na Służewcu, a kończę często późnym wieczorem. Ale kiedy robi się to, co się kocha, człowiek nie czuje zmęczenia. Ta rozmowa z panem to dla mnie też forma odpoczynku.

    Dziękuję bardzo za niezwykle pouczającą rozmowę.

    I ja dziękuję.

    Michał Kurach

    Na zdjęciu tytułowym dekoracja po Memoriale Fryderyka Jurjewicza

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły