Dżokej Joanna Wyrzyk, pierwsza kobieta w historii polskich wyścigów, która wygrała Derby na koniu pełnej krwi angielskiej, w wywiadzie dla Traf News opowiada o swoich wzlotach i upadkach. Mówi o problemach zdrowotnych, operacji kręgosłupa, ale także odważnie podejmuje pomijany temat narażonego na szwank zdrowia psychicznego jeźdźców.
– Niestety ból zaczął mi przeszkadzać nie tylko w pracy. Na początku odczuwałam go przy staniu, później już przy siedzeniu, a gdy pojawił się także przy pozycji leżącej, to nie miałam już żadnego komfortu. Nie było mowy o przespaniu nocy. Na początku grudnia miałam operację kręgosłupa. Od tego momentu minęło już kilka miesięcy, ale tak naprawdę nie wiem co dalej. Prawdopodobnie kiedyś wrócę do siodła, ale raczej nie wiąże się to z powrotem do wyścigów – mówi Joanna Wyrzyk.
Pomimo poważnej kontuzji kręgosłupa Joanna Wyrzyk podkreśla, że to dbanie o zdrowie psychiczne jest bardzo ważne, a może nawet ważniejsze niż troska o zdrowie fizyczne.
Michał Celmer: Przez osiem sezonów jeździłaś wyścigi. Twoja kariera ciągle się rozwijała i to do tego stopnia, że w roku 2021 jako pierwsza kobieta w Polsce wygrałaś Derby dla koni pełnej krwi angielskiej. Jednak w 2022 roku nadeszła zmiana i w tym sezonie miałaś najmniej dosiadów od początku swojej kariery. Skąd to się wzięło?
Joanna Wyrzyk: Już pomijając moje problemy z kręgosłupem, to wszystko się zaczęło od wygrania Derby. Po tym zwycięstwie byłam bardzo podbudowana i podekscytowana. Znalazłam w sobie świeżość i ogromne chęci do wyścigów. Trenerzy, inni niż Adam, zaczęli mnie zapisywać na swoje konie. Dostałam dosiady między innymi od Emila Zaharieva, Macieja Kacprzyka.
Od trenera Kacprzyka dostałaś nawet dosiad w Derby dla koni czystej krwi arabskiej.
Tak. Śmiałam się wtedy, że trener Kacprzyk chciał żebym na Hazimie Al Khalediah wygrała tak samo sensacyjnie jak na Guitar Manie (śmiech)… ale jak dobrze wiemy, to się nie udało.
Wracając jednak do pytania, to zwycięstwo w Derby mnie początkowo podniosło na duchu i wzmocniło, ale później bardzo przygniotło. Po tym sukcesie pojawiła się na mnie ogromna presja. Pokazałam, że naprawdę potrafię jeździć i nie miałam już żadnej taryfy ulgowej. Pojawił się zachwyt moją osobą, ludzie zaczęli robić ze mną wywiady, pisać o mnie artykuły i zamiast mnie motywować, to się na mnie odbiło negatywnie. Ciągle tylko myślałam o tym, że oczekiwania po takim zwycięstwie nie przestaną mnie nękać. Super jeździsz, więc nie możesz zrobić żadnego błędu, a jak się pomylisz, to już ci tego nie wybaczą. Pomijając problemy zdrowotne, niestety przestałam psychicznie dobrze radzić sobie z wyścigami.
Z tego co wiem, wśród jeźdźców zawsze miałaś dobrą opinię. Bolot Kalysbek zawsze mówił mi, że od samego obserwowania Cię w wyścigu można się wiele nauczyć i to na każdym etapie gonitwy. Byłaś odbierana jako utalentowana amazonka, która dobrze dogaduje się z koniem i nie sprawia zagrożenia w wyścigu.
Bardzo miło mi to słyszeć. Zawsze w wyścigu myślę nie tylko o sobie, ale też o innych. Jazda na koniu w wyścigu przypomina, jazdę samochodem po autostradzie. Jeśli bez myślenia wjedziesz na lewy pas przy 150 km/h, to możesz spowodować kraksę, a wydaję mi się, że nad samochodem masz nawet większą kontrolę niż nad koniem w gonitwie. Od zawsze moim priorytetem było, to żeby nie jeździć chamsko i niebezpiecznie. Dla niektórych agresywna jazda jest czymś w pełni normalnym. Nie zwrócą nawet uwagi, że kogoś wepchną w kanat, albo wypchną szeroko poza konie. To nie wszystko, w wyścigu nie tylko można sobie nie przeszkadzać, ale nawet da się sobie pomagać. Miałam takie sytuacje, że koń jeźdźcowi obok mnie zaczynał wyłamywać i w tym momencie go wyprzedzałam, ustawiając się tak, aby jego koń musiał galopować w odpowiedniej linii. Szczególnie to jest ważne przy wyścigach z dużo mniej doświadczonymi jeźdźcami. Mimo że w takiej sytuacji de facto pomaga się swojemu rywalowi.
Oczywiście sama też powodowałam niebezpieczne sytuacje, nie jestem święta. Kiedyś jechałam pewien wyścig ze Szczepanem Mazurem, jak jeszcze nie za dobrze posługiwałam się batem z lewej strony. Dosiadałam wtedy dwuletniej klaczy i uderzyłam ją z prawej strony, a ona momentalnie odbiła mi do lewej, wpadając pod nogi koniowi, na którym jechał Szczepan. On musiał wstrzymać swojego konia, a ja ukończyłam ostatecznie druga, czy trzecia. Komisja techniczna słusznie przeniosła mnie wtedy za crossing na dalszą pozycję. Takich sytuacji z mojej winy jednak było niewiele. Myślę, że mogłabym je wyliczyć na palcach jednej ręki. To były jeszcze moje początki, gdy nie miałam tej wiedzy i umiejętności, które mam teraz.
To dla mnie ważne, aby zawsze unikać niebezpiecznych sytuacji. Jeśli widzę, że w takiej się znajduję, to staram się jechać do przodu albo z tyłu stawki i nie kotłować się w środku. Najciężej jest zawsze w gonitwach sprinterskich, w których zaraz po starcie konie wchodzą w zakręt.
Czy można coś zrobić, aby zapobiec niebezpieczeństwu w takich gonitwach?
W maszynie jako jeźdźcy często ustalamy wtedy, że pierwsze sto metrów wszyscy jedziemy prosto (tak jest nawet w przepisach, obowiązek jazdy w linii prostej przez 100 m), ale oczywiście jak tylko drzwiczki startmaszyny się otworzą, to wszyscy z zewnątrz zjeżdżają do środka i robi się taka kanapka. Nie ma też co oczekiwać, żeby ludzie z dalekich startboksów z własnej woli jechali najszerszym kołem, ale czasami mam wrażenie, że nie wszyscy biorący udział w wyścigu są świadomi niebezpieczeństw, jakie stwarzają. Gdy jeździec zdecyduje się przeciąć trasę innemu, bez wymaganego odstępu, to przecież wystarczy, że ten koń z tyłu zahaczy o wyprzedzającego nogą i spowoduje to straszny wypadek.
Kiedyś tak mocno mnie przyciśnięto do wewnętrznej, że gdybym się nie wycofała, to chyba razem z koniem przeturlałabym się pod kanat. Staram się uciekać od takich sytuacji, ale nie zawsze się da, szczególnie gdy jest się zamkniętym w samym środku stawki.
W wyścigach często tworzą się takie sytuacje z bezmyślnej walki o pozycję. Kiedyś jechałam obok uczennicy i dosłownie stukałyśmy się strzemionami, a od zewnątrz podjechał do nas dżokej i zaczął nas jeszcze bardziej przyciskać do kanatu. Zgniótł nas do tego stopnia, że ta bezradna uczennica cały czas szorowała butem o kanat. Natychmiastowo do niego krzyknęłam, żeby “uciekał szybko”, bo nas za bardzo przyciska (śmiech). Jeszcze wtedy z tą uczennicą rozmawiałyśmy o tym co się dzieje i pamiętam naszą wymianę zdań:
– Ale tu ciasno, nie mam w ogóle miejsca.
– Mi właśnie noga ze strzemienia wypada.
Teoretyczne teraz zabawną, ale wtedy bardzo niepokojącą.
Można jeździć ciasno, ale bez przesady. Takie sytuacje są niedopuszczalne. To samo tyczy się wyprzedzania i przytoczonego przykłady przejeżdżania przed koniem. Jeźdźcy nie myślą o konsekwencjach swoich zachowań, są zaślepieni walką o zwycięstwo. Niestety dotyczy to jednych z najbardziej cenionych jeźdźców ze Służewca. Widziałam wiele gonitw, które aż prosiły się o reakcję komisji technicznej. Niestety były one niezauważane lub intencjonalnie pomijane. Jednak relacje między jeźdźcami w naszych wyścigach mają też swoją inną, zdecydowanie jaśniejszą stronę. Szczególnie czuć ją w maszynie startowej.
Właśnie, oprócz tych niebezpiecznych sytuacji, na pewno są też takie, które pozytywnie zapisały Ci się w pamięci.
Miałam kilka bardzo nieprzyjemnych sytuacji w maszynie, gdy koń zaczynał skakać albo się kłaść i chłopaki dookoła od razu mi pomagali. Tak naprawdę ratowali całą sytuację, siedząc na koniach obok. W maszynie wszyscy zapominają o rywalizacji i sobie pomagają, to fajna równowaga dla tego, co się dzieje później w wyścigu.
Chociaż rozmowy w trakcie gonitw też bywają zabawne. Kiedyś podjechał do mnie Wiaczesław Szymczuk i zapytał co u mnie słychać. Odpowiadałam, a on zaczął ode mnie odjeżdżać. Zażartowałam “Panie Wiesiu, niech Pan na mnie poczeka”, ale nie posłuchał, chociaż nie ma co go winić, wszyscy już odjeżdżali, tylko mój arab postanowił czekać, nie wiadomo na co (śmiech). W każdym razie w wyścigach też można się pośmiać.
W maszynie zawsze dużo się dzieje, raz widziałam ciężką sytuację, gdy koń, na którym siedziała inna amazonka, był cały wypsikany brokatem. Był na tyle śliski, że nie mogła spokojnie siedzieć w siodle bo zwyczajnie się ślizgała, a ten koń na dodatek był niezbyt przyjemny. To też jest bardzo niebezpieczne i bezmyślne.
W Polsce brakuje jeźdźców i pokłosiem tego są częste zapisy uczniów z dużą ulgą wagi (-3 kg, -4 kg) na konie zgłoszone do gonitw handikapowych, których często uczniowie po prostu nie powinni dosiadać, ze względu na nieproporcjonalny poziom trudności dosiadu do umiejętności jeźdźca.
Zdecydowanie. To odwieczny temat i ciągły problem. Niektórzy trenerzy przy zapisach, tak samo jak jeźdźcy w gonitwach, nie myślą o konsekwencjach. Zapisują osobę z ulgą na bardzo niską wagę i myślą, że to da im zwycięstwo, ale równocześnie powinni także zastanowić się, czy dany koń nadaje się do współpracy w gonitwie z kompletnie niedoświadczonym jeźdźcem.
Czy w takim razie uważasz, że są w Polsce jeźdźcy, którzy nie mają dostatecznych umiejętności, aby radzić sobie w gonitwach i ostatecznie jest więcej licencji niż jeźdźców wyścigowych?
Zastanawiałam się jakiś czas temu nad rozdawaniem licencji jeździeckich w Polsce. Do zdania egzaminu wystarczy zaliczyć część teoretyczną. Jak to jest możliwe? Dla odmiany, żeby zostać trenerem, trzeba zaliczyć egzamin teoretyczny i praktyczny. W takich realiach można wziąć dowolną osobę z ulicy i nauczyć ją teorii jeździeckiej, a ona bez problemów dostanie licencję. Nawet mogłaby nigdy wcześniej nie widzieć konia.
Jeśli się nie mylę, kandydat potrzebuje jeszcze zaświadczenia od trenera, ale nie ma co się oszukiwać, z tym nigdy nie było problemów.
Tak, dokładnie. Większość trenerów podpisze takie zaświadczenie bez zastanowienia się nawet, czy ta osoba ma wystarczające umiejętności. Trener powie tylko: przyjdź rano na przejażdżki, to dostaniesz podpis. Moim zdaniem powinna być jakaś praktyczna próba jeździecka przed zatwierdzeniem licencji. Może nie na zaliczenie, ale takie sprawdzenie, czy faktycznie kandydat potrafi jeździć konno. Te umiejętności po prostu trzeba sprawdzić. Obecnie licencje są niestety rozdawane na prawo i lewo. Wystarczy wykuć przepisy.
Zawsze się spotykałam z twierdzeniami “przecież tam koń sam leci, trzeba się tylko utrzymać”. Od boku może i faktycznie tak się wydaje, ale o dziwo jeździec w gonitwie nie tylko sobie siedzi, czy stoi na koniu i steruje wodzami, jak kierownicą.
Ja miałam ułatwiony start ze względu na to, że jeden z najlepszych trenerów jest moim ojcem i muszę przyznać, największe doświadczenie zyskałam jeżdżąc wyścigi. Rzeczywistość jest taka, że jeśli jeździec ma dwa, czy trzy dosiady w roku, to nigdy się nie nauczy dobrze jeździć.
Skoro jesteśmy przy przyznawaniu licencji, to powiedz, jak wyglądały Twoje początki?
Zostałam wrzucona na głęboką wodę. Od dziecka miałam spore obciążenia. To nigdy nie wyglądało tak, że tylko wsiadałam na konika i jeździłam przejażdżki. Zawsze miałam ciężką pracę w stajni. Od młodych lat jeździłam konno, ale muszę powiedzieć, że samymi treningami nie nauczyłabym się nigdy tego, czego nauczyły mnie dosiady w gonitwach. To jest zupełnie co innego.
Bez wątpienia dobrą inicjatywą Polskiego Klubu Wyścigów Konnych jest prowadzenie cyklu zajęć dla uczniów, ale też nie jest to wyczerpujące rozwiązanie problemu. Od razu na myśl przychodzą szkoleniowe wyjazdy do Newmarket. Brałaś w jednym z nich udział, jak to wyglądało?
Najlepiej pamiętam, że raz nie mogłam zatrzymać konia i się razem zatrzymaliśmy na ścianie… Mieliśmy ćwiczenie na wyczucie tempa. Wygląda to tak, że jedziesz po torze treningowym na samej prostej, a obok w samochodzie jadą trenerzy, którzy przez słuchawkę mówią ci, czy masz przyspieszyć, zwolnić lub utrzymać tempo. Ja dostałam takiego konia, z którym póki było dobrze, to było ekstra, ale w pewnym momencie kazali mi zwolnić. Zaczęłam go podbierać, a wiadomo jak konie wyścigowe na to reagują. Kojarzy im się to z wyścigami i gdy podbiera się wodze, to wiedzą, że mają przyspieszyć jak na finiszu w gonitwie. Od razu zareagował i jak ze mną ruszył, to byłam w szoku. Byłam kompletnie zielona w temacie dosiadu.
I co z tą ścianą?
Na końcu tej prostej treningowej jest postawiona ogromna betonowa ściana. Nie byłam pewna po co ona tam jest, ale chyba się później przekonałam. Przerażona próbowałam go zatrzymać, a on nie reagował. Dopiero przy samej ścianie sam się zatrzymał, jak gdyby nigdy nic i stał zadowolony. Nie zapomnę tego do końca życia.
Co jeszcze tak Ci zapadło w pamięć?
Ćwiczenie umiejętnego spadania z konia. To dopiero była komedia.
Teraz już musisz opowiedzieć.
Pamiętam, że śmiesznie było od początku, jak tylko weszliśmy do sali i zobaczyliśmy, że koń mechaniczny nie ma uszu. Zastanawialiśmy się dlaczego, więc zapytaliśmy dżokeja, który prowadził te zajęcia. Odpowiedział, że uszy były bolesne dla chłopaków, którzy nabijali się na jego głowę przy spadaniu do przodu. Koń normalnie ma jednak miękkie uszy, a te plastikowe nie były tak przyjemne.
Jak wyglądało to ćwiczenie?
Nic wyjątkowego. Standardowo masz wodze i siodło. Koń jedzie po specjalnych szynach, aż w pewnym momencie robi gwałtowny ruch i zrzuca jeźdźca przez głowę, robiąc swego rodzaju katapultę. Wysadzony z siodła musi się odpowiednio zrolować i bezpiecznie upaść na materac. Mi to się nie udało, spadłam jak żaba i wszyscy się ze mnie śmiali. Ktoś inny spadł jak nurek, w zasadzie każdy na swój wyjątkowy sposób, ciężko było powstrzymać się od śmiechu.
Jakie jeszcze mieliście zadania?
Uczono nas odpowiedniego posyłu na koniach mechanicznych, robiono nam zawody, kto najdłużej wytrzyma w dobrym technicznie dosiadzie. Podstawowym celem były trzy minuty posyłu z odpowiednią intensywnością. Był taki jeden koń mechaniczny z ekranem, na którym uczyliśmy się odpowiedniego użytkowania bata. Zabrali nas kiedyś na boisko i dali taki wycisk, że do dzisiaj mi niedobrze na samą myśl. Były to dość zwyczajne ćwiczenia wydolnościowe, przy których okazało się, że każdy z nas to dętka. Na sali gimnastycznej poszło nam trochę lepiej. Tam między innymi ćwiczyliśmy posył na gumach.
Poza zaawansowanymi końmi mechanicznymi, to organizacja tego rodzaju ćwiczeń, nie jest jakąś tajemną filozofią i równie dobrze mogłoby to wyglądać w Polsce. Poza tym skoro na torze zielonym można robić galopy, a czasami nawet zwykłe przejażdżki, to według mnie i taki edukacyjny kenter uczniów, pod okiem odpowiedniego, obiektywnego szkoleniowca, by nie zaszkodził.
Też mi się wydaję, że byłoby to dobre. Oprócz tego można by organizować takie lekcje jazdy w parach, z jakimiś doświadczonymi jeźdźcami. Jeźdźcy są w stanie rozmawiać ze sobą w wyścigach, więc tym bardziej można to zrobić na takich lekcjach w ramach przejażdżek. Pamiętam, jak Józef Gęborys mnie w ten sposób uczył dosiadu na naszych przejażdżkach w lesie. Zawsze znalazł coś do wytknięcia “Tak złap wodze… ale nie w ten sposób, co ty robisz”, “tyłek wyżej”, “nie opieraj się kolanami”, “wyprostuj się”. Muszę powiedzieć, że w rozwój mojej kariery naprawdę dużo osób się zaangażowało. W zasadzie cała rodzina, a z jeźdźców szczególnie Józef i Szczepan Mazur. Patrzyłam na tych dobrych i chciałam jeździć jak oni.
A jak uczyłaś się teorii, analizowałaś dużo wyścigów?
Nawet bardzo dużo, ale też nie robiłam tego sama. Ojciec mnie tego nauczył. On jest jedną z osób najbardziej zaangażowanych w moją karierę, ale w ten sposób uczył nie tylko mnie. Adam tak traktuje każdego swojego jeźdźca. Myślę, że nawet Szczepan bardzo dużo wiedzy zawdzięcza Adamowi. To nie jest przypadek, że jeźdźcy w naszej stajni dobrze jeżdżą i wyraźnie się poprawiają. Po każdym weekendzie trener brał nas przed swój komputer i analizował z nami gonitwy. Chwalił, albo dosadnie krytykował. Wszyscy jeźdźcy stajni Rosłońce, po kolei przez to przeszli. Mi Adam zawsze powtarzał, że mnie nie ochrzania, tylko mówi, co będzie dla mnie lepsze. Czasami bardzo przeżywałam te lekcje, nawet nie raz uroniłam kilka łez, ale nie przez sposób tej analizy, tylko dlatego, że się wstydziłam. Nie chciałam oglądać swoich błędów, bo było mi głupio przed samą sobą. Ciężko patrzy mi się na swoje niedociągnięcia. Najgorzej było jak naprawdę się nie popisałam w wyścigu, wtedy tylko marzyłam, żeby nagranie zniknęło z internetu (śmiech).
Skoro jesteśmy już przy etapie przygotowań do wyścigów i doskonalenia jeźdźców w zakresie swoich umiejętności, to chcę zapytać, czy uważasz, że jeźdźcy w Polsce zbyt małą wagę przywiązują do swojego przygotowania fizycznego i zdają się na same treningi w postaci przejażdżek? Na przykład w Stanach Zjednoczonych na torach wyścigowych oprócz sauny, popularne są specjalne siłownie dla jeźdźców, gdzie nawet najwybitniejsi dżokeje spędzają masę godzin.
Ciężko mi się opowiadać za ogół, ale mogę powiedzieć o sobie. Powiem Ci szczerze, ja nigdy nie byłam na siłowni. Przygotowanie siłowe zapewniała mi zawsze stajnia. Nie migałam się nigdy od ciężkiej fizycznej pracy, która teoretycznie mogłaby być przeznaczona dla chłopaków stajennych. Swoją posturę, mięśnie i postawę wyrobiłam nie sztangą, a widłami lub workami z paszą. Moja praca nie kończyła się nigdy na przejażdżkach, zawsze po ostatnim locie było jeszcze kilka rzeczy do zrobienia i nawet nie myślałam, żeby iść wtedy do domu.
Bez problemu jestem w stanie sobie to wyobrazić. Jak przyjechałem raz do stajni, to i mi przypadła fucha noszenia worków.
Haha. Właśnie, tak to u nas wygląda. Pamiętam jak poszłam do liceum sportowego, gdzie trenowałam siatkówkę i moja trenerka razem z innymi dziewczynami wypytywały mnie o to, jak trenuje i co robię, żeby mieć taką formę. Pamiętam jak dotykały moje mięśnie na rękach (śmiech) i się dziwiły jak usłyszały, że zasuwam tylko w stajni. Nie lubię też biegać, ale czasami musiałam się przełamywać, żeby zbić wagę. Sauna w moim przypadku odpada, bo po niej bardzo źle się czuję. Na pewno nie wystarczy sama jazda. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Przejażdżki dają dużo, a nawet bardzo dużo, ale jeśli chce się jeździć wyścigi, trzeba robić więcej. Przy przejażdżkach też nie dostawałam od ojca taryfy ulgowej, nawet przeciwnie – wrzucił mnie na głęboką wodę i powiedział, że mam sobie poradzić. Jeździłam nawet na najgorszych koniach, ale szybko zaczęłam sobie z nimi radzić, niestety między innymi przez jazdę pogłębiło się moje skrzywienie kręgosłupa.
Czuję jakbyśmy wspominali stare czasy, a Ty miałabyś już nigdy nie jeździć wyścigów. Jakiś czas temu poinformowałaś o problemach zdrowotnych na swoim profilu w mediach społecznościowych, opowiedz proszę, co się stało?
Dość drastycznie to wyszło. Napisałam w tym poście, że nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek wsiądę na konia. Teraz mogę powiedzieć – prawdopodobnie kiedyś wrócę do siodła, ale raczej nie wiąże się to z powrotem do wyścigów.
Osiągnęłaś wszystko co chciałaś, masz dość psychicznie, czy rezygnujesz ze względu na kontuzję? Skąd ta decyzja?
Kontuzja może i nie uniemożliwiła mi jazdy na stałe, ale z pewnością wymusiła przerwę. Odpowiedź na to pytanie, trzeba zacząć od powiedzenia, że jestem osobą, która stawia swoje dobro na ostatnim miejscu. Całe życie robię większość rzeczy nie dla siebie, tylko dla innych. W pracy nie wyszło mi to na dobre. Dokładam sobie zadań, żeby innym było lżej. Okazuje się, że tym powiększałam swój problem z kręgosłupem. Pomijając już, że spadłam kilka razy na plecy.
Kiedyś złamałaś nogę w pracy, czy można porównać te kontuzje?
Nie do końca, jak złamałam nogę, to poleżałam trzy miesiące w łóżku i wskoczyłam na konia. Noga się zrośnie, z kręgosłupem już nie jest tak dobrze. Lekarz mnie nastraszył, że jeśli się nie zacznę już teraz oszczędzać, to niedługo skończę ze śrubami.
Jakiego rodzaju kontuzja kręgosłupa?
Przepuklina. Zaczęło się od bólu, który zbagatelizowałam. Całe życie byłam ponaciągana. Mój organizm nie miał kiedy się zregenerować. Później przyzwyczaiłam się do bólu i nauczyłam się z nim żyć.
Dopowiedzmy tutaj, że urodziłaś się w 1997 roku, więc masz tylko 26 lat.
Tak. Kontynuując, pobudka bez żadnego bólu była czymś dziwnym, wyjątkowym i szokującym. Póki bolały mnie plecy, to jeszcze jakoś żyłam, ale później przyszło promieniowanie do nogi. Wtedy już zaczynałam myśleć, że coś jest nie tak. Bolało mnie wtedy kolano, ale jeszcze to usprawiedliwiałam jakimś minimalnym skręceniem. Myślałam, że za dwa dni ból przejdzie i machałam na to ręką. Pojechałam na regularną wizytę do swojego rehabilitanta, u którego można powiedzieć, że mam kartę stałego klienta. Wysłał mnie na rezonans. Badanie ukazało “orzeszek” w lędźwiowej części kręgosłupa o średnicy 15 milimetrów.
Lekarz powiedział wtedy, że jedynym wyjściem jest zabieg. To mnie oczywiście okropnie przestraszyło, bo jednak wolałabym się obejść bez operacji kręgosłupa.
Kiedy było to badanie?
W listopadzie, ale problemy z nogą miałem już ze dwa miesiące wcześniej. Niestety zaczęło mi to przeszkadzać nie tylko w pracy. Na początku odczuwałam ból przy staniu, później już przy siedzeniu, a gdy pojawił się także przy pozycji leżącej, to nie miałam już żadnego komfortu. Nie było mowy o przespaniu nocy. Na początku grudnia miałam operację. Od tego momentu minęło już kilka miesięcy, ale tak naprawdę nie wiem co dalej. Same wyścigi nie są na tyle ogromnym obciążeniem kręgosłupa, aby problemy z kręgosłupem uniemożliwiły mi jazdę. Ostatecznie szalę przechyliła troska o zdrowie psychiczne. Dopiero niedawno zaczęłam chodzić do psychologa, gdy już było naprawdę ciężko. Presja, w połączeniu z problemami zdrowotnymi, zaprowadziły mnie do miejsca, w którym bym nigdy nie chciała się znajdować. Jakbym się uparła, to pewnie bym mogła wrócić do wyścigów… to też nie jest tak, że kategorycznie z nich rezygnuję. Odpuszczę sobie sezon 2023 i postaram się o siebie zadbać.
Jak Ci się żyje po operacji?
Jestem cieniasem (śmiech). Trochę mi brakuje do etapu gojenia. Nie ma mowy o żadnym dźwiganiu, czy noszeniu. Gdy chcę podnieść coś z ziemi, muszę uklęknąć. Póki co mam bardzo lekką rehabilitację.
Mówiłaś też o problemach psychicznych. Ostatnio, po samobójstwie jednego z brytyjskich jeźdźców, ukazał się artykuł o tym, że nawet w kraju takim jak Anglia nie mówi się wystarczająco dużo o zdrowiu psychicznym jeźdźców, które na porządku dziennym jest narażone na szwank. Wydaje mi się, że tę kwestię zaniedbuje się także w Polsce, co o tym sądzisz?
Nawet na pewno się ją zaniedbuje. Podczas kursów jeździeckich powinny być szkolenia z psychologami, które nauczą młodych jeźdźców radzić sobie z wyścigową rzeczywistością. To jest bardzo ważne. Ja tak naprawdę mam już przesiąkniętą głowę i całą walkę o swoje zdrowie psychiczne muszę zaczynać od nowa, bo nie byłam odpowiednio przygotowana do wyścigów i wypracowałam złe nawyki oraz niezdrowe podejście do jazdy.
Gdy ludzie zaczynają myśleć o wyścigach, to od początku kładą duży nacisk na dbanie o zdrowie fizyczne, ale nie wiem, czy nie jeszcze większą wagę trzeba przywiązywać do zdrowia psychicznego. Można być doskonałym jeźdźcem, ale nie radzić sobie z życiem poza wyścigami, przecież to jest norma. Ogromna ilość jeźdźców, zarówno w Polsce jak i na świecie, ma problemy z używkami i to nie bierze się z natury oraz profilu psychologicznego tych jeźdźców, tylko problemów z radzeniem sobie z ciężką rzeczywistością, jaka otacza ludzi pracujących przy koniach wyścigowych. Nikt z nas nie jest robotem, więc bardzo ważne jest, żeby dbać o swoje zdrowie psychiczne.
Na jeźdźca spada cała presja związana z wyścigami. Na zwykłych przejażdżkach i galopach jeszcze się tego nie czuje, ale w gonitwie, wszystko jest w rękach jeźdźca. Niewyobrażalna ilość różnych myśli przelewa mi się w głowie przed każdym startem. Pomimo tego, że właściciele mnie bardzo dobrze traktują i starają się zdjąć ze mnie całą presję, to zarówno ja, jak i większość sportowców, sama wywiera na sobie presję. Nikt nie musi nam jej dokładać. Ja sama wymagam od siebie idealnej postawy i zastanawiam się, czy nie zawiodę trenera, właściciela i kibiców.
Często gdy zepsuję dosiad i nie pojadę, tak jak można by było w idealnym scenariuszu, właściciele przychodzą do mnie i mówią, że dziękują, bo wyszło super. Wtedy najczęściej sama wybijam im to z głowy. Wyścigi zdecydowanie uczą pokory, chociaż są od tej zasady wyjątki. Myślę, że dzięki Adamowi wiem, kiedy pojechałam dobrze i gdy kompletnie zawaliłam dosiad, ale praktycznie nigdy nie jestem z siebie w stu procentach zadowolona. Wyjątkiem była wygrana w Derby, po niej trochę obrosłam w piórka, ale okazało się to chwilowe.
Przygodę z wyścigami zaczęłam dość wcześnie, jak miałam 17 lat. Z jednej strony miałam łatwy start ze względu na pozycję córki trenera, ale z drugiej nie było wcale kolorowo. Ludzie mają różne opinie o Adamie i stajni Rosłońce, a przez to dużo spadało na mnie. Nie byłam zwykłą amazonką, zazwyczaj przede mną kojarzone było nazwisko. Nie Joanna Wyrzyk wygrała 100 gonitw i została dżokejem, tylko córka Wyrzyka dobiła dżokeja. Jestem osobą, która zawsze brała dużo do siebie. Mimo że powiem coś innego i będę udawać twardzielkę, to później będę przeżywać wszystko, co usłyszałam. Od początku ciężko mi było czuć się w tym środowisku dobrze. Zawsze była o mnie opinia, że nic nie potrafię, a na sukcesy nie zapracowałam, tylko dostałam to od ojca. Niemal każde moje zwycięstwo przez kogoś jest wieńczone zdaniem: “Tatuś dał córeczce konia na zwycięstwo”. Jest to demotywujące. Nie chcę tutaj przytaczać nieprzyjemnych sytuacji z ludźmi ze środowiska wyścigowego, które jakie jest, wszyscy doskonale wiemy. Nie ma sensu się dalej zagłębiać w tak przykre rzeczy.
Ciężko mi postawić się w Twojej sytuacji, ale na pewno nie chciałbym tego przeżywać. W środowisku wyścigowym, ale także w innych dyscyplinach sportowych, gdzie gra toczy się o jakąś stawkę, hejt niestety jest czymś naturalnym…
Niestety, to prawda i nasze wyścigi oczywiście nie stanowią wyjątku. Ludzie mają bardzo wysokie wymagania, powiązane z poczuciem wszechwiedzy. Jeździec nie jest traktowany jako osoba, tylko jako pozycja w programie, która ma prezentować stały poziom, adekwatny do jego wcześniejszych osiągnięć. Nie może popełniać błędów, nie wyważać się lub zwyczajnie mieć gorszego dnia, bo to często wiąże się z przegraniem ich zakładu. Pamiętam reakcje polskich kibiców na niewykorzystanego karnego Roberta Lewandowskiego. Od razu skojarzyły mi się z komentarzami ludzi na wyścigach. Pewnie połowa z tych osób nawet piłki w życiu nie kopnęła, ale i tak czują się idealnymi osobami do rozliczania piłkarza. Mało kto umie postawić się na miejscu takiej osoby, zanim go skrytykuje. Nie strzelił karnego, następnego trafił. Boli mnie, że w sporcie i na wyścigach powiedzenie “człowiek, człowiekowi wilkiem” jest trafne. Z tego też powodu nie jestem zbyt aktywna publicznie i nie opowiadam wiele o swoim życiu. Ten wywiad jest poniekąd wyjątkiem, ale ogółem stronię od takich rzeczy, ponieważ to daje ludziom część prawdy, a oni uwielbiają dorysowywać swoją wizję brakującej części obrazu i zachowywać się jakby ich teoria, czy rozumienie danej publicznej osoby, było prawdziwe i zasadne. Potrzebowałam czasu, żeby nauczyć się radzenia z takimi zachowaniami, a koniec końców, okazuje się, że i tak nie wychodzi mi to najlepiej.
Na pewno ciężko też radzić sobie z czymś takim, bez odpowiedniego przygotowania, szczególnie w wieku zaledwie siedemnastu czy osiemnastu lat.
Na pewno. Moim wsparciem zawsze była rodzina. Długo właśnie rodzina razem tworzyła stajnię Rosłońce, jednak jeśli chodzi o największe problemy, to zawsze moim ratunkiem była mama. Jak płakałam, to zawsze w jej rękaw. Mama pomogła mi przetrwać wszystkie najcięższe chwile. Wiem, że wielu jeźdźców bardzo przeżywa opinie ludzi ze środowiska. Pretensje kibiców tłumaczone przegranym zakładem, często zostają w głowach jeźdźców co najmniej miesiącami. Ja na szczęście nie musiałam radzić sobie z takim doświadczeniem, ale z przekonaniem mogę powiedzieć, że bez wsparcia ciężko poradzić sobie na wyścigach. Niestety, nie każdego stać na stałe wsparcie psychologa.
Cień Adama Wyrzyka nie jest mały i na pewno nie jest łatwo z niego wyjść, szczególnie w wieku kilkunastu lat, ale według mnie w ostatnich latach wielu osobom pokazałaś, że Joanna Wyrzyk to nie tylko córka Adama.
Coś tam pokazałam, ale myślę, że gdybyśmy zrobili ankietę pod tytułem: kim jest Joanna Wyrzyk? A – córka sławnego Adama Wyrzyka, B – pierwsza kobieta, która wygrała Derby dla folblutów, to większość ankietowanych zaznaczyłaby odpowiedź A, bez czytania drugiej opcji. Taka jest moja rzeczywistość, ale tak naprawdę mogę już powiedzieć, że jestem spełniona. Z marzeń została mi jeszcze Wielka Warszawska, ale nie będę się forsować. Teraz priorytetem jest zdrowie.
Często słyszę opinie, że przecież przejechałam już setki wyścigów, więc na pewno już się tym nie stresuję i tego nie przeżywam. Bzdura. Przecież nikt nie pomyśli “jestem dżokejem, to już nie muszę się starać, zrobię co będę chciał i jak wyjdzie to super”.
W momencie, gdy zostaję sama z koniem, myślę o tym, żeby idealnie wykonać dyspozycje trenera. Najgorzej jest, jak są one bardzo skomplikowane i uzależnione od różnych scenariuszy wyścigu. Ruszamy, a ja analizuję, co dokładnie się dzieje, żeby odpowiednio zareagować. Podejmuję decyzje w ułamku sekundy i jeśli uda się wszystko zrobić zgodnie z planem, można mówić o sukcesie. Czasami trenerzy nie dają żadnych dyspozycji i zdają się na jeźdźca, może i to jest dobre rozwiązanie w przypadku doświadczonych jeźdźców, ja tego nie lubię.
A Ty nie zaliczasz się jeszcze do grona doświadczonych jeźdźców?
Dobra, może i trochę jestem, ale nie na tyle (śmiech). Wolę jak się określi, chyba że mam konia, na którym jeżdżę bez przerwy, lub na młodych. Na dwulatkach trzeba po prostu przeżyć.
Niektórzy trenerzy nie dają żadnych dyspozycji nawet uczniom. Zdarzyło mi się rozmawiać z młodymi jeźdźcami, do których trenerzy mieli pretensje o nieudolną jazdę, ale nie powiedzieli im nawet, co mają robić w wyścigach. Dżokejowi można dać wolną rękę, z uczniami chyba powinno to wyglądać nieco inaczej. Uczniowie mają milion myśli na minutę przed gonitwą, a do tego muszą jeździć na czuja i później przepraszać. Jeśli młody jeździec ma doświadczenie, jak ja w balecie, czyli znikome (śmiech) i ma kilka wyścigów przejechanych w karierze, to trener powinien poprowadzić taką osobę za rączkę przez cały wyścig. Jak zaczynałam jeździć, to ojciec omawiał ze mną gonitwę kilkanaście minut, żeby się nie okazało, że nie mam pojęcia co ze sobą w wyścigu zrobić. Niewielu, nawet bardzo doświadczonych jeźdźców, potrafi improwizować i radzić sobie w każdej sytuacji.
Tęsknisz za wyścigami?
Nie. Mam świadomość, że to jeszcze nie ten moment. Miałam już dość stresu i tych emocji, nawet jak jechałam na swoim Pileckim, to przeżywałam każdy start.
A właśnie, Pilecki zostaje na kolejny sezon?
Zostaje.
Wasze starty przynoszą większe emocje nawet publiczności, chyba nie trzymasz go już w treningu z pobudek biznesowych.
Nie, no coś ty. Można powiedzieć, że się przyjaźnimy. Ostatnio się od siebie oddaliliśmy, bo nie jeżdżę nawet przejażdżek i z tego powodu mi trochę smutno.
Jaka jest wasza historia?
Dwulatkiem należał do Michała Bochińskiego i jeździł na nim tylko Michal Abik. Trzylatkiem pojechałam kilka wyścigów i jeszcze go nie kochałam, ale już bardzo lubiłam. Później trafił na aukcję na Służewcu, ale się nie sprzedał, co szczerze mówiąc, mnie bardzo ucieszyło. Potem Adam jakoś dogadał się z Bochińskim i Pilecki był już jego. Adam oczywiście wiedział, że uwielbiam Pileckiego i któregoś dnia powiedział, że jak go tak lubię, to żebym sobie wymyśliła barwy wyścigowe…
Na początku Pilecki był koszmarny w treningu. Mało kto chciał na nim jeździć i pewnego razu ja go dostałam na przejażdżkę. O dziwo super się dogadaliśmy i od tej pory tylko ja na nim jeździłam. Zżyłam się z nim do tego stopnia, że nie chciałam go nikomu oddawać, Pilecki jest mój, mój, mój, aż w końcu faktycznie był mój.
Jeździsz na nim czasami rekreacyjnie?
Nie, tylko na treningach, ale w sumie jazda na Pileckim to zawsze rekreacja. On się nie zachowuje jak koń wyścigowy. Trochę sobie poskacze, pobryka albo zatrzyma całą przejażdżkę, żeby zjeść trochę liści. W treningu robi ile chce, z resztą tak samo w wyścigach. Adam się złości, że go rozpieściłam, ale to nie do końca tak jest. Zawsze mówię, że on pokazuje, ile chce pracować i który chce być w wyścigu. Jeśli go coś boli, gorzej się czuje, ma słabszy dzień, to ja nie mam zamiaru go do niczego przymuszać. Poza tym on jest taki, że nie da sobie zrobić krzywdy, jest na to za stary. W gonitwie też nie da z siebie więcej niż czuje, nieważne kto by na nim siedział. Szczepan raz na nim jechał, żeby mu pokazać dla odmiany dosiad z prawdziwego zdarzenia… i był trzeci. Śmiałam się, że na trzecie to i ja bym wjechała.
Łączenie rodziny z pracą nie było dla Ciebie nigdy ciężkie?
Nie. Od najmłodszych lat byliśmy blisko. Zostaliśmy nauczeni pracy w ten sam sposób i nie mieliśmy ze sobą problemów. Naprawdę dobrze nam się razem pracowało. Jednak nie wszystkie emocje da się wtedy odstawić na bok. Obecnie Michał (brat) i Monika (siostra) nie pracują już w stajni. Nie ukrywam, że jak zrezygnowali z dalszej pracy w stajni, to było mi ciężko. Do odejścia z pracy członka rodziny podchodzi się inaczej niż do osoby obcej. W każdym razie nie mam do nich żadnego żalu. Każdy musi żyć w zgodzie ze sobą. Czasami czuję, że mi ich brakuje. Mimo że nie jeżdżę, to dalej codziennie jestem w stajni i pomagam. Staram się wspierać Adama, bo bez przerwy widzę, ile go ta praca kosztuje. Gdy mnie ludzie pytają, czy chciałabym zostać trenerem, to bez namysłu odpowiadam, że nie, bo widzę swojego ojca. Adam jest jaki jest, ale zawsze na pierwszym miejscu stawia dobro koni. Ja bym nie mogła znieść rozmowy z właścicielem, który chce trenerowi wmówić, jak należy trenować konie i zarządzać stajnią. Bo i tacy się zdarzali. Praca trenera to ciężki kawałek chleba i według mnie, to nie konie sprawiają problemy w stajniach, tylko ludzie.
Gdyby nie stajnia Rosłońce, to co chciałabyś robić?
Jeździć po lesie na Pileckim (śmiech). Obecnie moją rolą w stajni jest bycie prawą ręką Adama. Wcześniej tę rolę pełniła Monika, chodzi głównie o sprawy organizacyjne. Ciężko mi wcale nie przebywać w stajni, mimo że problemy zdrowotne poniekąd tego wymagają. Czasami się zachetam fizycznie i następny dzień muszę przeleżeć plackiem, bo nie jestem w stanie się ruszać z bólu. W ramach możliwości, ale wciąż dużo pomaga cichy asystent Adama – Antek (Patryk Gorczyca, właściciel koni). Szczególnie ważna jest jego pomoc w trakcie dni wyścigowych, w tygodniu nie może zostawić całego swojego życia i działać z nami w stajni, a i tak robi bardzo dużo. W mojej opinii Antek dużo wniósł do naszej stajni nie tylko pod względem organizacyjnym, ale też mentalnym. To człowiek, który nie zna słowa problem, a do tego zawsze bije od niego ciepło.
Oprócz tego, że z sukcesami jeździłaś w Polsce, to masz na koncie też kilka wyjazdów zagranicznych.
Kilka razy gdzieś tam mnie wywiało. Pojechałam wyścig dla amazonek z różnych państw w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, oprócz tego ścigałam się na Litwie, w Szwecji, Belgii i w Niemczech.
Jak wspominasz te wyjazdy?
Dobrze, oprócz tego, że zeżarł mnie okropny stres. Wyścigi kobiet w Emiratach to zupełnie inny poziom. U nas kobiety jeżdżą o niebo lepiej. Tam biorą one udział w wyścigach okazjonalnie, a oprócz tego mają prace niezwiązane w żaden sposób z końmi. To mniej więcej taki poziom, jakby w Polsce zrobić gonitwę uczniowską dla samych debiutujących jeźdźców. W Szwecji i Belgii było to samo, ponieważ one także były ze specjalnego cyklu objętego patronatem szejka. Jeśli chodzi o normalne wyścigi, takie jak jechałam w Niemczech, to stres praktycznie odbierał mi mowę.
A jak byś porównała poziom organizacji tamtejszych wyścigów z naszymi?
Te gonitwy dla amazonek przypominały bardziej festyn niż wydarzenie wyścigowe. Z kolei na Litwie biegało mało koni, ale mieli duży problem z wprowadzaniem do maszyny. Zębami za ucho, ręką za ogon (śmiech), po prostu trzeba było sobie radzić samemu. W Szwecji tor był pokręcony, a najśmieszniejsze było to, że trenerka, u której jechałam wyścig, nie dała mi dyspozycji, tylko powiedziała, że dostanę je od pracownika przy maszynie, bo akurat on zna język polski i faktycznie tak było. Pakowali mojego konia do maszyny, a jeden z pracowników obsługi dawał mi dyspozycje. Świetne przeżycie. W Niemczech już wyglądało to inaczej. Niemcy trochę nawet żyją tymi wyścigami, czuć było profesjonalizm. Wszystko super poza incydentem z Guitar Manem, kiedy walczyłam o życie, jak mi wyłamywał na prostej finiszowej. Pamiętam jak Adam mnie postawił przed faktem, mówiąc: “jedziemy z końmi do Niemiec”, a ja odpowiedziałam: “super, to jeźdźcie”. Gdy dotarło do mnie, że też mam jechać, to myślałam, że mam być prowadzącym.
Myślisz, że “Gitara” zaczął wyłamywać, bo tak Ci oddał od bata?
To był jego pierwszy start w karierze na drugą nogę. Już w zakręcie musiałam jechać w posyle i już szeroko wyszłam na prostą. Pamiętam, że był taki moment, kiedy się wyprostował i uderzyłam go batem dwa razy, z resztą te moje baty, to mają taką siłę, że nie wiem, czy bym muchę zabiła. Klepnęłam go z lewej strony, ale się tym nie przejął. Wydaje mi się, że szukał oparcia. Stracił kontakt z końmi i nie przestawał wyłamywać. Galopował prosto na kanat, a dokładniej kobietę, która trzymała aparat na kanacie, ona się tym nie przejmowała, bo jak połowa osób, w ogóle straciła nas z pola widzenia. Byłam przerażona, że zaraz na nią wpadniemy. W międzyczasie „Gitara” znalazł oparcie w kanacie i stwierdziłam, że jedziemy do końca. Ta kobieta w ostatniej sekundzie się poderwała, zabierając aparat z kanatu, a Guitar Man jeszcze zrobił przed nią jakiś dziwny unik i prawie mnie wysadził z siodła. Po tym starcie przeżywałam, to co się stało i nawet nie chciałam już jechać na Wedding Ring. Na szczęście ten wyścig poszedł już lepiej, ale przed nim zwątpiłam w siebie, zaczęłam się nakręcać, że to nie mój poziom, ośmieszyłam się i nie powinno mnie tu w ogóle być. Na dżokejce złapali mnie Abik oraz Murzabayev i pytali, czy na pewno wszystko w porządku, a ja czułam się jakbym znowu była uczennicą. To czego doznałam w Niemczech na „Gitarze”, przed oczami całego polskiego i niemieckiego środowiska wyścigowego, jest chyba najgorszym możliwym uczuciem dla jeźdźca. Czułam, że nie mam nad koniem dosłownie żadnej kontroli. Nie mam pojęcia, dlaczego nie reagował. Nie potrafię tej sytuacji wytłumaczyć.
Moja kariera przeplatała cudowne chwile z tymi przykrymi. Na początku było mi ciężko, bo spadła na mnie masa hejtu, gdy zaczęłam jeździć i wygrywać. Później się z tym uporałam i powiedzmy, wypracowałam dobrą opinię. Jak już było dobrze, to przyszedł kolejny ogromny dołek w postaci porażki w Derby na Inter Royal Lady, po tym dość długo byłam rozbita i załamana. Dodatkowo doszedł oczywiście hejt, bo przecież jak można było tego wyścigu nie wygrać, na takim świetnym koniu. Wszystko się odwróciło w momencie zwycięstwa na „Gitarze” w 2021 roku, ale od sezonu 2022 do teraz mam kolejny spadek i znowu przechodzę trudny okres.
Twoja kariera to taka sinusoida. W im głębszy dół wpadałaś, tym później mocniej się odbijałaś od dna i osiągałaś większe sukcesy. Tym razem na pewno będzie tak samo, trzeba tylko załatwić zapis do Łuku Triumfalnego.
Haha. Wiesz co, mi ogólnie brakuje spokoju. Wyścigi przeżywałam już od dnia zapisów i zaczęły mi się bardzo negatywnie kojarzyć. Nie czułam radości i frajdy, tylko strach, niepokój i stres. Źle mi było na myśl o agresywnej jeździe dżokejów, niekompetentnej komisji technicznej i o presji. Niestety, doszło do tego, że gdy nie było mojego nazwiska w zapisce, to czułam ulgę. Wydaje mi się, że to efekt nakumulowania się nerwów z tych ostatnich ośmiu lat. Chyba najgorsze było takie rozdarcie, że z jednej strony chcę to robić, bo naprawdę to lubię, a z drugiej gdzieś z tyłu głowy miałam zawsze tę myśl, że tam będzie czekało na mnie coś złego. Przykre jest to, że o mojej przerwie zadecydowała głównie niemoc spowodowana ciężarem presji i ciężkiej głowy, a sytuacja zdrowotna jeszcze bardziej mnie dobiła. Mimo to, co by się nie działo teraz, muszę zadbać o swoje zdrowie i to na ten moment stawiam na pierwszym miejscu.
Na zakończenie jeszcze tylko chciałabym dodać dwa słowa o komisji technicznej. Moim zdaniem sytuacji na wyścigach również nie poprawia fakt, że nasza komisja jest niekonsekwentna, niesprawiedliwa i daje przyzwolenie na ciągłe stwarzanie niebezpiecznych sytuacji. Wiele razy próbowałam interweniować, ale sędziowie zwyczajnie mnie olewali. Było to dla mnie dość bolesne, bo czułam się, jakbym nie miała nic do powiedzenia i mam o to żal. Po sezonie 2022 stwierdzam, że naszą komisję techniczną tworzą ludzie, nie mający pojęcia o wyścigach. Powinno się to zmienić, a w komisji powinna zasiadać chociaż jedna osoba, która kiedykolwiek dosiadała koni w wyścigach i posiada potrzebną wiedzę oraz doświadczenie.
Dla wielu ludzi jesteś wyjątkową postacią, a według mnie otwierając się w naszej rozmowie pokazałaś, że jesteś na dobrej drodze do radzenia sobie ze swoimi problemami.
Dzięki.
Rozmawiał Michał Celmer