More

    Trener Jodłowski o swoich koniach na weekend, niesamowitym sezonie 2024 i rodzinnym Sopocie, gdzie był „skazany na wyścigi”

    Po Derby tradycyjnie jest wakacyjna przerwa w rozgrywaniu gonitw na Służewcu. W najbliższą sobotę i niedzielę (13-14 lipca), a także podczas następnego weekendu, wyścigi odbędą się w Sopocie. To szczególne miejsce dla lidera rankingu trenerów w Polsce (17 zwycięstw dotychczas)- Macieja Jodłowskiego, bo pochodzi on właśnie z nadmorskiego kurortu i w Sopocie rozpoczynał swoją karierę. – Na wyścigi byłem skazany, bo od dziecka mieszkałem nieopodal hipodromu w Sopocie, tam zacząłem jeździć sportowo, a moi rodzice grali w ekspozyturze na wyścigi w Warszawie – wspominał Maciej Jodłowski, który poniżej opowiada o swoich początkach w roli jeźdźca i trenera, a także o pracy we Włoszech, gdzie bardzo dużo nauczył się od trenera Roberto Feligioniego.

    Trener Jodłowski tradycyjnie na swoim profilu na Facebooku zaprezentował opinie na temat koni, które wystartują podczas tego weekendu:

    TAWAT AL GUNAY – karierę w Polsce zaczęła od 5. miejsca na służewieckim torze. Ciężko wyrokować, czy poprawi na szybkim sopockim hipodromie. W siodle Sanzhar Abaev.
    BATTLE ON – liczymy, że krótka prosta przysłuży się w przełamaniu passy trzecich miejsc. W siodle Kumushbek Dogdurbek Uulu.
    CLEOPATRA AL GUNAY wciąż mało doświadczona. Na plus mała waga. W siodle Erbol Zamudin Uulu.

    Na służewieckim torze treningowym, od zewnętrznej: Tawat Al Gunay, Ballada Al Gunay i Colonius. Fot. Stajnia Orarius

    Maciej Jodłowski miał znakomite dwa poprzednie sezony. W 2022 roku po raz pierwszy zanotował zwycięstwo w Derby dla koni pełnej krwi angielskiej za sprawą Jolly Jumpera. W ubiegłym roku m.in. Miss Dynamite wygrała w jego treningu Oaks, a Jodłowski został wiceczempionem trenerów.

    Pierwsza część sezonu 2024 także była dla niego znakomita. Naughty Peter wygrał czeskie Westminster Derby w Pradze, Miss Dynamite Nagrodę Prezesa Totalizatora Sportowego, a Zen Spirit po pięknych zwycięstwach w nagrodach Strzegomia i Rulera zajął w pierwszą niedzielę lipca na Służewcu drugie miejsce w Westminster Derby za Magnezją.

    Zen Spirit opuści jednak stajnię Jodłowskiego i będzie kontynuował karierę we Francji w treningu Victorii Head. Właściciele już po triumfie w Rulera rozważali wysłanie go do Francji, by kontynuował karierę na średnich dystansach i powalczył o status black type i ewentualnie, po wypromowaniu, został sprzedany, ale po konsultacji z trenerem postanowili zostawić go jeszcze na Derby.

    Westminster Derby 2024: Magnezja przed Zen Spiritem, który będzie kontynuował karierę we Francji

    Maciej Jodłowski tak podsumował pierwszą część sezonu 2024 na swoim profilu na Facebooku:

    „Za nami pierwsza część sezonu, w której to od pierwszego do ostatniego dnia wyścigowego ani na chwilę nie straciliśmy prowadzenia w czempionacie! Brawa za ten niesamowity wynik dla całego orariusowego teamu!!! A wygrywały dla nas (wg kategorii i grup):
    A – Miss Dynamite (Nagroda Prezesa TS); Zen Spirit (Rulera)
    B – Zen Spirit (Strzegomia), Intuitive (Jaroszówki)
    I – Amaja
    II – Boitdanssonblanc, Akvarel, Lady Juliane
    III – Boitdanssonblanc, Quattro Rocket, Green Clover, Colonius, Lady Agnieszka x2, Naughty Peter x2, Freedom Lily

    No i oczywiście nie zapominamy o zagranicznym zwycięstwie w Českě Derby Gd-3 – Naughty Peter.
    Dziękujemy naszym właścicielom za zaufanie oraz wszystkim dżokejom, którzy przyczynili się do tych sukcesów za owocną współpracę.
    Na laurach nie spoczywamy i walczymy dalej! A przed nami kilka wyścigowych dni na naszym rodzimym sopockim hipodromie”.

    Naughty Peter wygrywa Westminster Derby w Pradze

    Przypominamy fragmenty wywiadu z trenerem Maciejem Jodłowskim dla Traf News, w którym podkreślał, jak ważny w jego życiu i karierze jest Sopot. – Na wyścigi byłem skazany, bo od dziecka mieszkałem nieopodal hipodromu w Sopocie, tam zacząłem jeździć sportowo, a moi rodzice grali w ekspozyturze na wyścigi w Warszawie – mówił Maciej Jodłowski.

    Robert Zieliński: Jak zaczęła się Pana przygoda z końmi, z wyścigami, jak się Pan z nimi zetknął. Czy były jakieś tradycje rodzinne?

    Maciej Jodłowski: Tradycje rodzinne tak, ale w tym sensie, że rodzice grali w konie, chodzili na ekspozyturę na hipodromie w Sopocie, grali na wyścigi w Warszawie, a także na wyścigi przeszkodowe w Sopocie.

    Mama też grała, czy tylko Tata?

    Tak, obydwoje rodzice się hazardowali strasznie. No i z dzieckiem nie mieli co zrobić, to w trakcie tych spotkań środowych, sobotnich i niedzielnych – bo wtedy wyścigi były trzy razy w tygodniu – zabierali mnie ze sobą na tor. Z czasem zapisali mnie do szkółki jeździeckiej na hipodromie w Sopocie, żeby miał się mną kto zająć. Chodziłem też do szkoły podstawowej położonej tuż przy torze wyścigowym w Sopocie – z bramy wejściowej toru widać taki ogromny przedwojenny budynek – i to była piękna sprawa, bo w ramach lekcji wuefu mieliśmy zajęcia jeździeckie. Dwa razy w tygodniu przychodzili do nas pod szkołę z końmi ludzie z wyścigów i mieliśmy na lonży lekcje nauki jazdy konnej. Była to taka forma współpracy szkoły z hipodromem. To mi się bardzo podobało.

    Czyli można powiedzieć, że poniekąd był Pan skazany na te wyścigi?

    Tak, bo dodatkowo my mieszkaliśmy blisko toru, na hipodrom miałem 10 minut na piechotę. Te lekcje jazdy konnej w połączeniu z tym, że rodzice grali w konie, sprawiły, że już od dziecka złapałem tego bakcyla wyścigowego.

    Spodobało się to Panu od razu, nie było tak, że na początku rodzice musieli zachęcać?

    Nie, wprost przeciwnie. Mama opowiadała mi, że jak chodziłem do przedszkola i taki koń pociągowy przywoził węgiel, to zawsze musiałem go pogłaskać. Nawet pierwsze słowo, jakie powiedziałem, to nie było mama, czy tata, ale – koń.

    Radość trenera Macieja Jodłowskiego po zwycięstwie Jolly Jumpera w Derby 2022

    Udało się Panu wystartować w wyścigach w roli jeźdźca?

    Tak, miałem taki krótki epizod we Wrocławiu w roli jeźdźca w gonitwach płotowych i przeszkodowych. To było bardzo krótko, bo jeździłem tylko dwa sezony, później wyjechałem do Włoch.

    Gdzie Pan zaczął jeździć wyścigowo, na hipodromie w Sopocie?

    Takiego bakcyla stricte wyścigowego, to mi zaszczepił Grzesiek Wróblewski, który trenował konie na torze w Sopocie. Wcześniej byłem w kadrze juniorów w sporcie w skokach, ale dwa konie, na których jeździłem, zostały sprzedane za granicę i nie bardzo miałem na kim startować, bo w sporcie czekało się wtedy kilka ładnych lat na konia, by jeździć konkursy 1,40 m. Wiedziałem wtedy, że z tego powodu nie mam żadnych szans w tej konkurencji.

    Czyli ta przygoda z końmi zaczęła się przede wszystkim od sportu, a dopiero później były wyścigi?

    Tak. Zaczynałem oczywiście od rekreacji, a później zacząłem jeździć sportowo. Jestem wychowankiem Pani Wandzi Wąsowskiej i Andrzeja Orłosia, którzy prowadzili szkolenia na hipodromie w Sopocie. Nie zapomnę, gdy pierwszy raz przyszedłem, to Pani Wanda miała w stajni olimpijskiej przed igrzyskami w Moskwie ponad 20 koni i powiedziała do mnie: to którego dziecko sobie wybierasz? Ja sobie wtedy, pamiętam, takiego Dawida wybrałem, a później się okazało, że to był koń po wyścigach. No i w ogóle sobie nie dawałem z nim rady, bo jak szedł na tor, to chciał się ścigać, a ja byłem młody chłopak, miałem 13 lat, więc to dla mnie było bardzo trudne wyzwanie. Ale stopniowo się wciągnąłem, później moim trenerem został właśnie Andrzej Orłoś. To była stara, znakomita szkoła jeździecka, tacy szkoleniowcy, jakich już teraz nie ma.

    I z tego sportu przeciągnął Pana do wyścigów Grzesiek Wróblewski?

    Tak, on jeździł wtedy sporo do pracy w Szwecji. Kiedyś mówi mi, że zostawia w Sopocie tę biedną swoją żonę Iwonę z tymi końmi i prosił żebym przyszedł i pomógł Iwonie. On tam w tej Szwecji wtedy jeździł wyścigi, to były czasy kiedy wygrywał tam jego Junga, trafił tam też legendarny Chyszów, który biegał wcześniej wyścigi u Stanisława Sałagaja. Na tym Chyszowie to ja jeździłem, ja go naskakiwałem od podstaw na torze w Sopocie. Później, jak Grzesiek wrócił, to pojechałem do Wrocławia i tam byłem dwa sezony. Moim pierwszym trenerem na Partynicach był Tadzio Dębowski, który po dwóch tygodniach mojej pracy, powiedział: chłopie, wspaniale, masz talent, pojedziesz wyścigi. I od razu mnie wsadził do wyścigu.

    Grzegorz Wróblewski z Chyszowem, którego Maciej Jodłowski naskakiwał w Sopocie

    To była gonitwa płotowa? Ile Pan tych wyścigów pojechał?

    Tak, debiutowałem na płotach. Mało pojechałem tych wyścigów, bo w tamtych czasach niewiele było tych gonitw stiplowych, jak ich było 10 w miesiącu, to już można było uznać, że bardzo dużo. Poza tym ja byłem młodym chłopakiem, dopiero zaczynałem.

    Udało się wygrać jakieś gonitwy?

    Tak, nie pamiętam już teraz dokładnie ile, chyba z siedem wyścigów wygrałem.

    Jeździł Pan wyścigi na innych torach poza Partynicami, na Służewcu, czy w Sopocie?

    Nie, w Warszawie i Sopocie nie było wtedy gonitw płotowych i przeszkodowych.  

    Kto był drugim trenerem we Wrocławiu, u którego Pan pracował?

    Nieżyjący już Władziu Dębowski. Nie byli spokrewnieni z Tadeuszem, to tylko zbieżność nazwisk. Chyba najwięcej razy wygrał Derby dla koni półkrwi na Partynicach.

    Maciej Jodłowski we Wrocławiu dwa lata pracował i ścigał się jako jeździec płotowy i przeszkodowy. Na zdjęciu po zwycięstwie na Partynicach trenowanej przez niego Noble Claudine

    Co dalej się z Panem działo po dwuletniej przygodzie we Wrocławiu?

    Po pracy we Wrocławiu wyjechałem do Włoch i pierwsze kroki stawiałem tam z końmi, które były przygotowywane na zawody palio, czyli wyścigi bez siodeł. To był przypadek, dostałem akurat ofertę, a w tamtych latach miesiąc pracy na Zachodzie to był finansowo jak rok pracy w Polsce, to był w ogóle inny świat.

    Pana losy są modelowym przykładem dla historii naszego kraju i Polaków. Kiedy to było dokładnie, jeszcze za komuny, czy już po transformacji ustrojowej?

    To był rok przed tym, jak polskiej hodowli iwniański Ocean (Neman – Ożenna po Effort) wygrał prestiżowy wyścig Gran Premio Merano. To był początek lat 90-tych, a więc już po transformacji. Byłem z tego Oceana i jego zwycięstwa cholernie dumny jako Polak, bo było o tym głośno w całych Włoszech.

    Z tych koni palio przeniósł się Pan szybko we Włoszech do stajni typowo wyścigowej?

    To był krótki epizod z tymi końmi palio, które ścigały się bez siodła. Mieszkałem z taką włoską rodziną w miejscowości Asti, gdzie nie było żadnego Polaka, ale to na dobre mi wyszło, bo po trzech miesiącach już praktycznie mówiłem po włosku, ten język w moment załapałem. Asti to był drugi ośrodek koni do palio po Sienie. No i taki kowal wtedy do mnie mówi: Co ty tutaj zarabiasz, jakieś tysiąc dolarów, to są śmieszne pieniądze. Jedź do Mediolanu, to zarobisz trzy razy tyle.

    Zdecydował się Pan na wyjazd do Mediolanu?

    Tak, pojechałem do Mediolanu, tam zapoznałem trenera Roberto Feligioniego, który już nie żyje, ale to był bardzo dobry trener, wcześniej dżokej przeszkodowy, który wszystkiego mnie nauczył. Wszystko, co potrafię, to zawdzięczam jemu.

    Czyli to był taki Pana mentor, wzór trenerski?

    Tak, to był taki mój nauczyciel, profesor. On miał syna, który później także był trenerem koni wyścigowych. Roberto Feligioni trenował konie na wyścigi płaskie, przede wszystkim na gonitwy amatorskie, bo miał bardzo bogatego właściciela – Sergio Rossiego. On jeszcze żyje, bo go spotkałem w Mediolanie, gdy pojechałem tam na wyścig z koniem Pana Goździalskiego, a już ma na pewno z dziewięć dych facet.

    Słynny pomnik i główne wejście na tor wyścigowy San Siro w Mediolanie, na którym przez wiele lat pracował Maciej Jodłowski

    Ile Pan popracował w tym Mediolanie?

    W sumie byłem aż 12 lat we Włoszech, ale z małą przerwą, bo po pięciu latach pobytu w Italii wróciłem do Polski, przez 2-3 lata prowadziłem stajnię wyścigową na torze w Sopocie. To był taki okres, kiedyś rozpoczynała się prywatyzacja, kiedy wchodziły w życie dzierżawy koni z państwowych stadnin, to była druga połowa lat 90-tych.

    Jakie były te początki, ile miał Pan koni w treningu.

    Był taki właściciel – Janusz Gruca i dla niego początkowo przygotowywałem konie. U niego trenerem był wyjściowo Konstantin Zudbinow, który jeździł wyścigi w Polsce, a później został trenerem. Gruca w pewnym momencie pokłócił się z nim. Ja wtedy przyjechałem na urlop do Polski i Gruca zapytał mnie, czy nie chciałbym trenować jego koni. A w tym czasie zrobiłem w Polsce licencję trenerską. Tak jakoś przez przypadek. Przyjechałem do Warszawy, a było wtedy łatwiej tę licencję zrobić. Nie trzeba było robić specjalnego kursu, tylko człowiek się zgłaszał, że chciałby zdawać egzaminy, podawano mu termin, zbierała się komisja i egzaminowała delikwenta.

    Już będąc we Włoszech Pan sobie postanowił, że zostanie trenerem koni wyścigowych?

    Tak sobie pomyślałem, że może kiedyś mi się to przyda, niech sobie na półce leży, a w życiu różnie bywa. I przypadek zupełny, bo doszło do jakiegoś zgrzytu pomiędzy Zudbinowem, a Grucą. Powiedziałem wtedy, że mogę spróbować trenować te konie.

    Wówczas w Sopocie miał też konie Tadeusz Metza, który został później Pana teściem. Rozumiem, że poprzez współpracę z nim poznał Pan swoją żonę Monikę Metzę-Jodłowską, która pomaga Panu w prowadzeniu stajni wyścigowej, a jednocześnie w weekendy jest fotoreporterką na torze służewieckim? Pan Metza chyba też miał konie wyścigowe na torze w Sopocie?

    Tak, ale miał przede mną stajnię wyścigową i trenował konie Grucy. A tak w ogóle mój teść, to był wcześniej jednej z najlepszych polskich jeźdźców przeszkodowych. Jeździł na koniach we Wrocławiu, w Szwecji, niemal wszystkie te najlepsze polskie konie, które zrobiły karierę w Skandynawii, głównie z Jaroszówki, to przeszły przez jego ręce – Chyszów, Dandelion i reszta. On na nich jeździł na treningach. Wyścigów nie jeździł, ale znakomicie szykował te konie do gonitw. Pracował u takiego polskiego trenera w Szwecji Huberta Dorii, który później przez pewien czas był trenerem w stadninie braci Andrzeja i Ryszarda Zielińskich. Był wybitnym jeźdźcem przeszkodowym. Poznałem mojego przyszłego teścia we Wrocławiu, gdy razem jeździliśmy wyścigi płotowe.

    Maciej Jodłowski w wywiadzie z Annąmarią Sobierajską po zwycięstwie jego konia na torze w Sopocie, na którym się wychował, jeździł sportowo i trenował konie

    Czyli przez niego poznał Pan swoją żonę?

    Tak. Kiedyś przyjechałem na jakiś czas z Włoch i podczas tego mojego pierwszego powrotu z Italii poznałem się bliżej z Moniką.

    Czy coś się udało wygrać przez ten dwuletni okres, kiedy czasowo wrócił Pan z Włoch do Polski?

    Tak, wygraliśmy trochę wyścigów, teraz już nie pamiętam dokładnie ile, bo minęło wiele lat. Nie tylko biegaliśmy w Polsce, ale też gonitwy płotowe w Niemczech, nawet tam chyba byłem dwa razy drugi. Teraz gonitwami skakanymi na Służewcu się nie zajmuję, bo nie mam do tego ludzi.

    Pamięta Pan jakiegoś czołowego konia w swojej stajni z tamtego okresu?

    Najlepszy w tamtym okresie to był rzeczniański koń Pana Grucy, nazywał się Dagobert.

    Zdecydował się Pan jednak po dwóch latach wrócić do Włoch?

    Wróciłem ze względów ekonomicznych, bo wówczas wiele koni było dzierżawionych z państwowych stadnin, a ludzie, którzy dzierżawili te konie, w pewnym momencie przestawali płacić za ich trening. To były te trudne początki, zaczęły się długi. Doszedłem do wniosku, ze już nie jestem w stanie tego dźwignąć i musiałem zamknąć biznes i pójść znowu pracować jako chłopiec stajenny do Włoch.

    Trafił Pan do tego samego trenera Roberta Feligioniego na słynny tor San Siro w Mediolanie?

    Tak, ja miałem tam otwarte drzwi, bo on mnie bardzo miło wspominał. Ja tam byłem taką jego prawą ręką, wszystko robiłem.

    Cały pobyt we Włoszech spędził Pan w jego stajni?

    Miałem taki epizod, gdy chciałem ściągnąć do Włoch żonę, a nie mieliśmy w Mediolanie warunków mieszkaniowych, to dostałem ofertę pracy w stadninie SPA Siba u słynnych braci Bottich, z której wyszedł słynny Ramonti, włoski wicederbista, zwycięzca gonitw G1 w Anglii, ojciec dobrze biegających na Służewcu Magica, czy Maggiore, który jest u mnie w treningu. Ramonti roczniakiem i dwulatkiem był u nas w ośrodku w Brescii, jeździłem na nim. Później trenerami tych koni byli słynni bracia Botti, czyli Alduino i Giuseppe. Zatrudniali mnie nie oni, ale hodowca, który miał ogromną stadninę SPA Siba i przekazywał im konie do treningu. Bracia Botti stwierdzili, że będą wszystkie młode konie wysyłać do ośrodka w Brescii, 180 km od Mediolanu, gdzie były świetne warunki do ich zajażdżki. Co roku mieliśmy około stu roczniaków do przygotowania. Szykowaliśmy je tak, że były w 80 procentach gotowe do pierwszego startu i szły wtedy do Mediolanu do stajni Bottich. Mieliśmy wtedy znakomite wyniki, właściciel stadniny mówił, że nie pamięta, aby kiedykolwiek jego stajnia osiągała tak wspaniałe rezultaty.

    Trenowany przez Macieja Jodłowskiego Maggiore, to syn włoskiego wicederbisty i zwycięzcy G1 w Anglii Ramontiego, którego Jodłowski zajeżdżał jako roczniaka podczas swojej pracy we włoskiej Brescii

    Czyli sporo się Pan w Tych Włoszech nauczył i w kwestii jazdy na koniach, przygotowania ich we wstępnym okresie, a później trenowania?

    Moim całym mentorem był właśnie ten Roberto Feligioni, który mnie uczył wszystkiego. Nie zapomnę jego słów, gdy powiedział do mnie: zobacz, mam tego syna, który jest nygus, niczego nie chce się uczyć, tylko by brał od mnie pieniądze. I faktycznie miał dwie lewe ręce do pracy, zupełnie nie był zainteresowany tym co się dzieje z końmi, przychodził do stajni tylko dlatego, że mu ojciec kazał. Feligioni mówił do mnie: chcesz się dziecko czegoś nauczyć? Ja mówiłem: no pewnie. I on mnie wszystkiego uczył, traktował mnie niemal jak syna. Ten jego syn był nawet momentami zazdrosny o to.

    Czego Feligioni Pana nauczył?

    Przede wszystkim dbałości o nogi koni. Codzienne sprawdzanie, czy wszystko jest w porządku. Metody treningowe – to także wszystko jemu zawdzięczam, to on mnie tego nauczył. I ten trening, który prowadzę dziś na Służewcu, to ciągle bazuje na tym, czego się u niego nauczyłem i to dobrze funkcjonuje.

    Słynny włoski trener koni wyścigowych, wcześniej jeździec przeszkodowy, mentor i nauczyciel Macieja Jodłowskiego – Roberto Feligioni (z lewej) w towarzystwie swojego syna i jednego z najbogatszych włoskich właścicieli koni

    Kiedy Pan podjął decyzję o definitywnym powrocie do Polski i dlaczego? Chciał Pan już wtedy zostać samodzielnym trenerem w naszym kraju?

    Nie, ale żona chciała wrócić do Polski, stwierdziła, że już ma dosyć Włoch, że już nie chce żyć na obczyźnie. Powiedziała: chcesz to sobie zostań, ale ja chcę już wracać do kraju. I kupiliśmy dom w Trójmieście, postanowiliśmy wrócić do Polski.

    Czyli nie od razu trafił Pan na Służewiec?

    Po powrocie z Włoch ja już nie chciałem mieć nic wspólnego z końmi wyścigowymi.

    Nie planował Pan kariery trenerskiej?

    Nie planowałem w ogóle, z tego względu, że miałem te przykre wspomnienia, gdy dzierżawcy nie płacili za trening koni i ja z długami zostałem. Mechanizm był bardzo prosty, mówili: ja od tego miesiąca już ci nie płacę, odwieź sobie konia do stadniny, ja nie jestem tym zainteresowany. Albo niektórzy mnie przetrzymali 2-3 miesiące z tymi końmi w treningu, za który nie zapłacili. I miałem w Sopocie konie, które były ze Strzegomia, czy z Jaroszówki, to jeszcze musiałem z własnej kieszeni zapłacić za transport przez całą Polskę, by tego konia oddać z powrotem do stadniny.

    Jakie w takim razie miał Pan plany życiowe po powrocie z Włoch do Polski?

    Kupiliśmy dom 11 km od Trójmiasta i zamierzałem tam prowadzić z kolegą hurtownię podków dla koni. Chcieliśmy je sprzedawać, bo w tym czasie wcale nie było na rynku takich hurtowni. Kowale podkowy i cały sprzęt musieli sami ściągać z zagranicy. I już prawie miałem to doklepane, a przypadek zupełny sprawił, że wróciłem do trenowania koni. W pewnym momencie zadzwonił do mnie Feliks Klimczak, były minister rolnictwa i dyrektor toru w Sopocie, który wtedy był prezesem Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Znaliśmy się z Sopotu, był też hodowcą koni. I mówi do mnie: słuchaj, jest taka sytuacja, że jest Pan Krzysztof Tyszko, który przejął stadninę w Widzowie i ma konie u różnych trenerów. Chciałby jednak stworzyć stajnię firmową Widzowa w jednym miejscu, u jednego trenera. Szuka trenera, poleciłem Twoją osobę i kwestia, czy byłbyś zainteresowany? Ja mówię tak: Widzów, jedna z najlepszych stadnin w Polsce, drugi raz taka okazja mi się w życiu nie trafi.

    I zdecydował się Pan przyjąć tę niespodziewaną propozycję?

    Pojechałem wtedy na rozmowy do Widzowa, jeszcze wtedy hodowcą w stadninie był Jarosław Koch. Porozmawialiśmy i stwierdziłem, że dobra – zaryzykuję jeden sezon. Powiedziałem do żony, że ja pojadę do Warszawy na jeden rok, a po roku wrócę do Trójmiasta. No i mieliśmy rewelacyjny pierwszy sezon, bo jak Pan pamięta już w pierwszym roczniku dwulatków był bardzo dobry Mileryt.

    Już w pierwszym roku pracy trenerskiej na Służewcu Maciej Jodłowski trafił na widzowskiego Mileryta, który na zdjęciu wygrywa pod Wiaczesławem Szymczukiem Nagrodę Dakoty przed Kenyą Dance, a później wygrał też Nagrodę Mokotowską

    A żona została w Trójmieście?

    Tak, bo dopiero się wybudowaliśmy, dom trzeba było umeblować, był ogród, który jest oczkiem w głowie mojej żony, ona bardzo lubi go pielęgnować.

    Czyli można powiedzieć, że Feliks Klimczak, to obok Roberto Feligioniego, który był Pana takim ojcem chrzestnym jako trenera, to drugi człowiek, który sprawił, że dziś jest Pan jednym z najlepszych trenerów na Służewcu?

    Do dziś do końca nie wiem, dlaczego Pan Klimczak zaproponował Tyszce właśnie moją osobę. Ja nie znałem się z nim zbyt dobrze, nie byłem z nim w jakiejś komitywie, nie byliśmy bliskimi kolegami, czy przyjaciółmi. Jesteśmy do tej pory na Pan.

    Czyli po prostu Klimczak sam wpadł na taki pomysł, że Pan będzie odpowiednim kandydatem?

    Do niego zwrócił się Krzysztof Tyszko, że szuka trenera do firmowej stajni stadniny Widzów. Klimczak powiedział mu, że z tego co wie, to wrócił właśnie z Włoch Jodłowski i to byłaby najlepsza osoba dla niego. A Tyszko wahał się wtedy, czy wszystkie swoje konie z Widzowa dać Walickiemu, czy Ziemiańskiemu, czy może jeszcze komuś innemu. Miał wtedy konie rozrzucone u różnych trenerów. I Klimczak mówi do niego: jak chcesz, jest okazja, człowiek wrócił z Włoch, myślę, że powinieneś spróbować dać mu szansę, zaryzykować.

    I jak się zaczął ten pierwszy sezon współpracy z Krzysztofem Tyszką i treningu koni z Widzowa?

    Zaczęło się bardzo dobrze, bo wygraliśmy Nagrodę Mokotowską Milerytem, który został zimowym faworytem na Derby. Wziąłem wtedy na dżokeja Wiaczesława Szymczuka. No i mieliśmy wspólnie rewelacyjny sezon. Super te konie poleciały, wygraliśmy mnóstwo wyścigów i wszystko układało się znakomicie, a Wiesiek do dziś z powodzeniem jeździ w wyścigach i trenuje konie.

    Tak się zaczęło i do dziś z rozmachem się rozwija?

    Nie wszystko się dobrze układało. Po pierwszym sezonie Krzysiek Tyszko zachorował i niestety zmarł. Plany były takie, że ja miałem być tylko jeden sezon na Służewcu, a później miałem wrócić do domu do Trójmiasta. Wtedy zwróciła się do mnie żona Krzysztofa Tyszki, która powiedziała, że nie orientuje się w kwestii prowadzenia stajni wyścigowej i żebym po śmierci męża pomógł jej w prowadzeniu tej stajni, a miałem wtedy aż około 40 koni z Widzowa. No i tak pociągnąłem dalej, pojawiły się kolejne niezłe wyniki. Jeszcze z trzy lata trenowałem konie ze stadniny Widzowie od rodziny Tyszków.  

    Jak poradził Pan sobie w tej trudnej sytuacji?

    Pani Tyszko poprosiła mnie, abyśmy stajnię zmniejszyli z 40 do około 20 koni. Sprzedaliśmy wtedy Mileryta, o co Pan Jarek Koch był strasznie wściekły na mnie, że zgodziłem się na to. Była jednak taka sytuacja, że trzeba było znaleźć pieniądze na funkcjonowanie stajni. Ja wtedy uznałem, że lepiej jest sprzedać jednego dobrego konia na cały sezon, niż sprzedać 15 innych koni za podobną w sumie cenę. Uważam, że zrobiłem dobry ruch, bo ten Mileryt później po sprzedaży niczego specjalnego już nie zdziałał w Czechach, a Tyszkowie dostali duże pieniądze za niego.

    Podium zwycięzców Derby 2022 – uwieńczenie pracy trenerskiej na Służewcu Macieja Jodłowskiego

    Jak potoczyły się dalsze losy Pana stajni po wygaszaniu współpracy ze stadniną w Widzowie?

    Pani Anna Tyszko podzieliła na synów dwa swoje ośrodki. Ten w Tuszynie zostawiła Michałowi, a Mateusz przejął Widzów. Trochę jeszcze to pociągnęliśmy wspólnie, ale później Mateusz mi powiedział: wie Pan, to było hobby mojego ojca, mnie to tak nie bawi. I z czasem zlikwidował swoją stajnię wyścigową na Służewcu. Zaczęli się interesować treningiem koni u mnie nowi właściciele. Pomalutku zaczynałem budować nową stajnię.

    Taką już bardziej publiczną, pod większą grupę właścicieli, nie jednego dominującego?

    Tak, bo u państwa Tyszków ja byłem normalnie na etacie. Po tych przykrościach sopockich z właścicielami, powiedziałem do żony, że pojadę do Warszawy, bo niczego nie mogę stracić. No bo co ja mogłem stracić? Najwyżej by mi Tyszko jednej pensji nie zapłacił, a nie że będę miał jako właściciel stajni długi za boksy, za siano, za słomę, zaległości wobec pracowników, a takie to były dziwne czasy.

    Po tym rozstaniu z Tyszkami szybko pojawili się nowi znaczący właściciele, przebiegało to płynnie, czy ten początkowy okres przejściowy był bardzo trudny?

    Już w trakcie ostatnich lat współpracy z Tyszkami przychodziły do mnie do treningu konie od innych właścicieli. Najpierw stopniowo redukowałem liczbę koni w stajni, gdy Widzów się wycofywał, później znowu zaczęła ona wzrastać.

    Rozmawiał Robert Zieliński

    Na zdjęciu tytułowym Miss Dynamite wygrywa Nagrodę Prezesa Totalizatora Sportowego 2024

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły