More

    Maciej Jodłowski: Pierwsze słowo, które w życiu powiedziałem, to było – koń

    Maciej Jodłowski w sezonie 2024 po raz pierwszy w karierze został czempionem trenerów w Polsce. Jest też zdecydowanym faworytem do tytułu Trenera Roku 2024 (ogłoszenie wyników w sobotę 7 grudnia na Służewcu podczas gali zakończenia sezonu), którym został wybrany już przed dwoma laty. Sam ocenił, że to jest jego najlepszy sezon w życiu. Na wiosnę Zen Spirit wygrał nagrody Strzegomia i Rulera, a następnie był drugi w Derby. Oaksistka z ubiegłego roku Miss Dynamite zwyciężyła w Nagrodzie Prezesa Totalizatora Sportowego i St. Leger, była też druga w Wielkiej Warszawskiej. Naughty Peter triumfował w Derby Czech i jak zwykle kapitalnie biegały dwulatki, trenowane przez Jodłowskiego, czego ukoronowaniem były wygrane Merveilleux Lapin w Nagrodzie Ministra Rolnictwa i wyścigu rangi Listed w Niemczech. Przypominamy wywiad z trenerem Maciejem Jodłowskim o jego całej karierze, który został przeprowadzony po zwycięstwie Jolly Jumpera w Derby 2022 na Służewcu. Wkrótce zamieścimy też w Traf News bieżący wywiad z trenerem Jodłowskim na temat wydarzeń w sezonie 2024 i prognoz na kolejny rok.

    Maciej Jodłowski. Fot. Stajnia Orarius

    Robert Zieliński: Jak zaczęła się Pana przygoda z końmi, z wyścigami, jak się Pan z nimi zetknął. Czy były jakieś tradycje rodzinne?

    Maciej Jodłowski: Tradycje rodzinne tak, ale w tym sensie, że rodzice grali w konie, chodzili na ekspozyturę na hipodromie w Sopocie, grali na wyścigi w Warszawie, a także na wyścigi przeszkodowe w Sopocie.

    Mama też grała, czy tylko Tata?

    Tak, obydwoje rodzice się hazardowali strasznie. No i z dzieckiem nie mieli co zrobić, to w trakcie tych spotkań środowych, sobotnich i niedzielnych – bo wtedy wyścigi były trzy razy w tygodniu – zabierali mnie ze sobą na tor. Z czasem zapisali mnie do szkółki jeździeckiej na hipodromie w Sopocie, żeby miał się mną kto zająć. Chodziłem też do szkoły podstawowej położonej tuż przy torze wyścigowym w Sopocie – z bramy wejściowej toru widać taki ogromny przedwojenny budynek – i to była piękna sprawa, bo w ramach lekcji wuefu mieliśmy zajęcia jeździeckie. Dwa razy w tygodniu przychodzili do nas pod szkołę z końmi ludzie z wyścigów i mieliśmy na lonży lekcje nauki jazdy konnej. Była to taka forma współpracy szkoły z hipodromem. To mi się bardzo podobało.

    Czyli można powiedzieć, że poniekąd był Pan skazany na te wyścigi?

    Tak, bo dodatkowo my mieszkaliśmy blisko toru, na hipodrom miałem 10 minut na piechotę. Te lekcje jazdy konnej w połączeniu z tym, że rodzice grali w konie, sprawiły, że już od dziecka złapałem tego bakcyla wyścigowego.

    Spodobało się to Panu od razu, nie było tak, że na początku rodzice musieli zachęcać?

    Nie, wprost przeciwnie. Mama opowiadała mi, że jak chodziłem do przedszkola i taki koń pociągowy przywoził węgiel, to zawsze musiałem go pogłaskać. Nawet pierwsze słowo, jakie powiedziałem, to nie było mama, czy tata, ale – koń.

    Radość trenera Macieja Jodłowskiego, dżokeja Szczepana Mazura i właścicieli po zwycięstwie Jolly Jumpera w Derby 2022

    Udało się Panu wystartować w wyścigach w roli jeźdźca?

    Tak, miałem taki krótki epizod we Wrocławiu w roli jeźdźca w gonitwach płotowych i przeszkodowych. To było bardzo krótko, bo jeździłem tylko dwa sezony, później wyjechałem do Włoch.

    Gdzie Pan zaczął jeździć wyścigowo, na hipodromie w Sopocie?

    Takiego bakcyla stricte wyścigowego, to mi zaszczepił Grzesiek Wróblewski, który trenował konie na torze w Sopocie. Wcześniej byłem w kadrze juniorów w sporcie w skokach, ale dwa konie, na których jeździłem, zostały sprzedane za granicę i nie bardzo miałem na kim startować, bo w sporcie czekało się wtedy kilka ładnych lat na konia, by jeździć konkursy 1,40 m. Wiedziałem wtedy, że z tego powodu nie mam żadnych szans w tej konkurencji.

    Czyli ta przygoda z końmi zaczęła się przede wszystkim od sportu, a dopiero później były wyścigi?

    Tak. Zaczynałem oczywiście od rekreacji, a później zacząłem jeździć sportowo. Jestem wychowankiem Pani Wandzi Wąsowskiej i Andrzeja Orłosia, którzy prowadzili szkolenia na hipodromie w Sopocie. Nie zapomnę, gdy pierwszy raz przyszedłem, to Pani Wanda miała w stajni olimpijskiej przed igrzyskami w Moskwie ponad 20 koni i powiedziała do mnie: to którego dziecko sobie wybierasz? Ja sobie wtedy, pamiętam, takiego Dawida wybrałem, a później się okazało, że to był koń po wyścigach. No i w ogóle sobie nie dawałem z nim rady, bo jak szedł na tor, to chciał się ścigać, a ja byłem młody chłopak, miałem 13 lat, więc to dla mnie było bardzo trudne wyzwanie. Ale stopniowo się wciągnąłem, później moim trenerem został właśnie Andrzej Orłoś. To była stara, znakomita szkoła jeździecka, tacy szkoleniowcy, jakich już teraz nie ma.

    I z tego sportu przeciągnął Pana do wyścigów Grzesiek Wróblewski?

    Tak, on jeździł wtedy sporo do pracy w Szwecji. Kiedyś mówi mi, że zostawia w Sopocie tę biedną swoją żonę Iwonę z tymi końmi i prosił żebym przyszedł i pomógł Iwonie. On tam w tej Szwecji wtedy jeździł wyścigi, to były czasy kiedy wygrywał tam jego Junga, trafił tam też legendarny Chyszów, który biegał wcześniej wyścigi u Stanisława Sałagaja. Na tym Chyszowie to ja jeździłem, ja go naskakiwałem od podstaw na torze w Sopocie. Później, jak Grzesiek wrócił, to pojechałem do Wrocławia i tam byłem dwa sezony. Moim pierwszym trenerem na Partynicach był Tadzio Dębowski, który po dwóch tygodniach mojej pracy, powiedział: chłopie, wspaniale, masz talent, pojedziesz wyścigi. I od razu mnie wsadził do wyścigu.

    To była gonitwa płotowa? Ile Pan tych wyścigów pojechał?

    Tak, debiutowałem na płotach. Mało pojechałem tych wyścigów, bo w tamtych czasach niewiele było tych gonitw stiplowych, jak ich było 10 w miesiącu, to już można było uznać, że bardzo dużo. Poza tym ja byłem młodym chłopakiem, dopiero zaczynałem.

    Udało się wygrać jakieś gonitwy?

    Tak, nie pamiętam już teraz dokładnie ile, chyba z siedem wyścigów wygrałem.

    Jeździł Pan wyścigi na innych torach poza Partynicami, na Służewcu, czy w Sopocie?

    Nie, w Warszawie i Sopocie nie było wtedy gonitw płotowych i przeszkodowych.  

    Kto był drugim trenerem we Wrocławiu, u którego Pan pracował?

    Nieżyjący już Władziu Dębowski. Nie byli spokrewnieni z Tadeuszem, to tylko zbieżność nazwisk. Chyba najwięcej razy wygrał Derby dla koni półkrwi na Partynicach.

    Trener Jodłowski po jednym z sukcesów na torze Partynice we Wrocławiu. Fot. Stajnia Orarius

    Co dalej się z Panem działo po dwuletniej przygodzie we Wrocławiu?

    Po pracy we Wrocławiu wyjechałem do Włoch i pierwsze kroki stawiałem tam z końmi, które były przygotowywane na zawody palio, czyli wyścigi bez siodeł. To był przypadek, dostałem akurat ofertę, a w tamtych latach miesiąc pracy na Zachodzie to był finansowo jak rok pracy w Polsce, to był w ogóle inny świat.

    Pana losy są modelowym przykładem dla historii naszego kraju i Polaków. Kiedy to było dokładnie, jeszcze za komuny, czy już po transformacji ustrojowej?

    To był rok przed tym, jak polskiej hodowli iwniański Ocean (Neman – Ożenna po Effort) wygrał prestiżowy wyścig Gran Premio Merano. To był początek lat 90-tych, a więc już po transformacji. Byłem z tego Oceana i jego zwycięstwa cholernie dumny jako Polak, bo było o tym głośno w całych Włoszech.

    Z tych koni palio przeniósł się Pan szybko we Włoszech do stajni typowo wyścigowej?

    To był krótki epizod z tymi końmi palio, które ścigały się bez siodła. Mieszkałem z taką włoską rodziną w miejscowości Asti, gdzie nie było żadnego Polaka, ale to na dobre mi wyszło, bo po trzech miesiącach już praktycznie mówiłem po włosku, ten język w moment załapałem. Asti to był drugi ośrodek koni do palio po Sienie. No i taki kowal wtedy do mnie mówi: Co ty tutaj zarabiasz, jakieś tysiąc dolarów, to są śmieszne pieniądze. Jedź do Mediolanu, to zarobisz trzy razy tyle.

    Zdecydował się Pan na wyjazd do Mediolanu?

    Tak, pojechałem do Mediolanu, tam zapoznałem trenera Roberto Feligioniego, który już nie żyje, ale to był bardzo dobry trener, wcześniej dżokej przeszkodowy, który wszystkiego mnie nauczył. Wszystko, co potrafię, to zawdzięczam jemu.

    Czyli to był taki Pana mentor, wzór trenerski?

    Tak, to był taki mój nauczyciel, profesor. On miał syna, który później także był trenerem koni wyścigowych. Roberto Feligioni trenował konie na wyścigi płaskie, przede wszystkim na gonitwy amatorskie, bo miał bardzo bogatego właściciela – Sergio Rossiego. On jeszcze żyje, bo go spotkałem w Mediolanie, gdy pojechałem tam na wyścig z koniem Pana Goździalskiego, a już ma na pewno z dziewięć dych facet.

    Tor wyścigowy San Siro w Mediolanie

    Ile Pan popracował w tym Mediolanie?

    W sumie byłem aż 12 lat we Włoszech, ale z małą przerwą, bo po pięciu latach pobytu w Italii wróciłem do Polski, przez 2-3 lata prowadziłem stajnię wyścigową na torze w Sopocie. To był taki okres, kiedyś rozpoczynała się prywatyzacja, kiedy wchodziły w życie dzierżawy koni z państwowych stadnin, to była druga połowa lat 90-tych.

    Jakie były te początki, ile miał Pan koni w treningu.

    Był taki właściciel – Janusz Gruca i dla niego początkowo przygotowywałem konie. U niego trenerem był wyjściowo Konstantin Zudbinow, który jeździł wyścigi w Polsce, a później został trenerem. Gruca w pewnym momencie pokłócił się z nim. Ja wtedy przyjechałem na urlop do Polski i Gruca zapytał mnie, czy nie chciałbym trenować jego koni. A w tym czasie zrobiłem w Polsce licencję trenerską. Tak jakoś przez przypadek. Przyjechałem do Warszawy, a było wtedy łatwiej tę licencję zrobić. Nie trzeba było robić specjalnego kursu, tylko człowiek się zgłaszał, że chciałby zdawać egzaminy, podawano mu termin, zbierała się komisja i egzaminowała delikwenta.

    Już będąc we Włoszech Pan sobie postanowił, że zostanie trenerem koni wyścigowych?

    Tak sobie pomyślałem, że może kiedyś mi się to przyda, niech sobie na półce leży, a w życiu różnie bywa. I przypadek zupełny, bo doszło do jakiegoś zgrzytu pomiędzy Zudbinowem, a Grucą. Powiedziałem wtedy, że mogę spróbować trenować te konie.

    Wówczas w Sopocie miał też konie Tadeusz Metza, który został później Pana teściem. Rozumiem, że poprzez współpracę z nim poznał Pan swoją obecną żonę Monikę Metzę-Jodłowską, która pomaga Panu w prowadzeniu stajni wyścigowej, a jednocześnie w weekendy jest fotoreporterką na torze służewieckim? Pan Metza chyba też miał konie wyścigowe na torze w Sopocie?

    Tak, ale miał przede mną stajnię wyścigową i trenował konie Grucy. A tak w ogóle mój teść, to był wcześniej jednej z najlepszych polskich jeźdźców przeszkodowych. Jeździł na koniach we Wrocławiu, w Szwecji, niemal wszystkie te najlepsze polskie konie, które zrobiły karierę w Skandynawii, głównie z Jaroszówki, to przeszły przez jego ręce – Chyszów, Dandelion i reszta. On na nich jeździł na treningach. Wyścigów nie jeździł, ale znakomicie szykował te konie do gonitw. Pracował u takiego polskiego trenera w Szwecji Huberta Dorii, który później przez pewien czas był trenerem w stadninie braci Andrzeja i Ryszarda Zielińskich. Był wybitnym jeźdźcem przeszkodowym. Poznałem mojego przyszłego teścia we Wrocławiu, gdy razem jeździliśmy wyścigi płotowe.

    Cleopatra Al Gunay wygrywa dla Jodłowskiego wyścig w jego rodzinnym Sopocie

    Czyli przez niego poznał Pan swoją żonę?

    Tak. Kiedyś przyjechałem na jakiś czas z Włoch i podczas tego mojego pierwszego powrotu z Italii poznałem się bliżej z Moniką.

    Czy coś się udało wygrać przez ten dwuletni okres, kiedy czasowo wrócił Pan z Włoch do Polski?

    Tak, wygraliśmy trochę wyścigów, teraz już nie pamiętam dokładnie ile, bo minęło wiele lat. Nie tylko biegaliśmy w Polsce, ale też gonitwy płotowe w Niemczech, nawet tam chyba byłem dwa razy drugi. Teraz gonitwami skakanymi na Służewcu się nie zajmuję, bo nie mam do tego ludzi.

    Pamięta Pan jakiegoś czołowego konia w swojej stajni z tamtego okresu?

    Najlepszy w tamtym okresie to był rzeczniański koń Pana Grucy, nazywał się Dagobert.

    Zdecydował się Pan jednak po dwóch latach wrócić do Włoch?

    Wróciłem ze względów ekonomicznych, bo wówczas wiele koni było dzierżawionych z państwowych stadnin, a ludzie, którzy dzierżawili te konie, w pewnym momencie przestawali płacić za ich trening. To były te trudne początki, zaczęły się długi. Doszedłem do wniosku, ze już nie jestem w stanie tego dźwignąć i musiałem zamknąć biznes i pójść znowu pracować jako chłopiec stajenny do Włoch.

    Trafił Pan do tego samego trenera Roberta Feligioniego na słynny tor San Siro w Mediolanie?

    Tak, ja miałem tam otwarte drzwi, bo on mnie bardzo miło wspominał. Ja tam byłem taką jego prawą ręką, wszystko robiłem.

    Cały pobyt we Włoszech spędził Pan w jego stajni?

    Miałem taki epizod, gdy chciałem ściągnąć do Włoch żonę, a nie mieliśmy w Mediolanie warunków mieszkaniowych, to dostałem ofertę pracy w stadninie SPA Siba u słynnych braci Bottich, z której wyszedł słynny Ramonti, włoski wicederbista, zwycięzca gonitw G1 w Anglii, ojciec dobrze biegających na Służewcu Magica, czy Maggiore, który jest u mnie w treningu. Ramonti roczniakiem i dwulatkiem był u nas w ośrodku w Brescii, jeździłem na nim. Później trenerami tych koni byli słynni bracia Botti, czyli Alduino i Giuseppe. Zatrudniali mnie nie oni, ale hodowca, który miał ogromną stadninę SPA Siba i przekazywał im konie do treningu. Bracia Botti stwierdzili, że będą wszystkie młode konie wysyłać do ośrodka w Brescii, 180 km od Mediolanu, gdzie były świetne warunki do ich zajażdżki. Co roku mieliśmy około stu roczniaków do przygotowania. Szykowaliśmy je tak, że były w 80 procentach gotowe do pierwszego startu i szły wtedy do Mediolanu do stajni Bottich. Mieliśmy wtedy znakomite wyniki, właściciel stadniny mówił, że nie pamięta, aby kiedykolwiek jego stajnia osiągała tak wspaniałe rezultaty.

    Trenowany przez Macieja Jodłowskiego Maggiore, to syn włoskiego wicederbisty i zwycięzcy G1 w Anglii Ramontiego, którego Jodłowski zajeżdżał jako roczniaka podczas swojej pracy we włoskiej Brescii

    Czyli sporo się Pan w Tych Włoszech nauczył i w kwestii jazdy na koniach, przygotowania ich we wstępnym okresie, a później trenowania?

    Moim całym mentorem był właśnie ten Roberto Feligioni, który mnie uczył wszystkiego. Nie zapomnę jego słów, gdy powiedział do mnie: zobacz, mam tego syna, który jest nygus, niczego nie chce się uczyć, tylko by brał od mnie pieniądze. I faktycznie miał dwie lewe ręce do pracy, zupełnie nie był zainteresowany tym co się dzieje z końmi, przychodził do stajni tylko dlatego, że mu ojciec kazał. Feligioni mówił do mnie: chcesz się dziecko czegoś nauczyć? Ja mówiłem: no pewnie. I on mnie wszystkiego uczył, traktował mnie niemal jak syna. Ten jego syn był nawet momentami zazdrosny o to.

    Czego Feligioni Pana nauczył?

    Przede wszystkim dbałości o nogi koni. Codzienne sprawdzanie, czy wszystko jest w porządku. Metody treningowe – to także wszystko jemu zawdzięczam, to on mnie tego nauczył. I ten trening, który prowadzę dziś na Służewcu, to ciągle bazuje na tym, czego się u niego nauczyłem i to dobrze funkcjonuje.

    Kiedy Pan podjął decyzję o definitywnym powrocie do Polski i dlaczego? Chciał Pan już wtedy zostać samodzielnym trenerem w naszym kraju?

    Nie, ale żona chciała wrócić do Polski, stwierdziła, że już ma dosyć Włoch, że już nie chce żyć na obczyźnie. Powiedziała: chcesz to sobie zostań, ale ja chcę już wracać do kraju. I kupiliśmy dom w Trójmieście, postanowiliśmy wrócić do Polski.

    Czyli nie od razu trafił Pan na Służewiec?

    Po powrocie z Włoch ja już nie chciałem mieć nic wspólnego z końmi wyścigowymi.

    Nie planował Pan kariery trenerskiej?

    Nie planowałem w ogóle, z tego względu, że miałem te przykre wspomnienia, gdy dzierżawcy nie płacili za trening koni i ja z długami zostałem. Mechanizm był bardzo prosty, mówili: ja od tego miesiąca już ci nie płacę, odwieź sobie konia do stadniny, ja nie jestem tym zainteresowany. Albo niektórzy mnie przetrzymali 2-3 miesiące z tymi końmi w treningu, za który nie zapłacili. I miałem w Sopocie konie, które były ze Strzegomia, czy z Jaroszówki, to jeszcze musiałem z własnej kieszeni zapłacić za transport przez całą Polskę, by tego konia oddać z powrotem do stadniny.

    Jakie w takim razie miał Pan plany życiowe po powrocie z Włoch do Polski?

    Kupiliśmy dom 11 km od Trójmiasta i zamierzałem tam prowadzić z kolegą hurtownię podków dla koni. Chcieliśmy je sprzedawać, bo w tym czasie wcale nie było na rynku takich hurtowni. Kowale podkowy i cały sprzęt musieli sami ściągać z zagranicy. I już prawie miałem to doklepane, a przypadek zupełny sprawił, że wróciłem do trenowania koni. W pewnym momencie zadzwonił do mnie Feliks Klimczak, były minister rolnictwa i dyrektor toru w Sopocie, który wtedy był prezesem Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Znaliśmy się z Sopotu, był też hodowcą koni. I mówi do mnie: słuchaj, jest taka sytuacja, że jest Pan Krzysztof Tyszko, który przejął stadninę w Widzowie i ma konie u różnych trenerów. Chciałby jednak stworzyć stajnię firmową Widzowa w jednym miejscu, u jednego trenera. Szuka trenera, poleciłem Twoją osobę i kwestia, czy byłbyś zainteresowany? Ja mówię tak: Widzów, jedna z najlepszych stadnin w Polsce, drugi raz taka okazja mi się w życiu nie trafi.

    I zdecydował się Pan przyjąć tę niespodziewaną propozycję?

    Pojechałem wtedy na rozmowy do Widzowa, jeszcze wtedy hodowcą w stadninie był Jarosław Koch. Porozmawialiśmy i stwierdziłem, że dobra – zaryzykuję jeden sezon. Powiedziałem do żony, że ja pojadę do Warszawy na jeden rok, a po roku wrócę do Trójmiasta. No i mieliśmy rewelacyjny pierwszy sezon, bo jak Pan pamięta już w pierwszym roczniku dwulatków był bardzo dobry Mileryt.

    Już w pierwszym roku pracy trenerskiej na Służewcu Maciej Jodłowski trafił na widzowskiego Mileryta, który na zdjęciu wygrywa pod Wiaczesławem Szymczukiem Nagrodę Dakoty przed Kenyą Dance, a później wygrał też Nagrodę Mokotowską

    A żona została w Trójmieście?

    Tak, bo dopiero się wybudowaliśmy, dom trzeba było umeblować, był ogród, który jest oczkiem w głowie mojej żony, ona bardzo lubi go pielęgnować.

    Czyli można powiedzieć, że Feliks Klimczak, to obok Roberto Feligioniego, który był Pana takim ojcem chrzestnym jako trenera, to drugi człowiek, który sprawił, że dziś jest Pan jednym z najlepszych trenerów na Służewcu?

    Do dziś do końca nie wiem, dlaczego Pan Klimczak zaproponował Tyszce właśnie moją osobę. Ja nie znałem się z nim zbyt dobrze, nie byłem z nim w jakiejś komitywie, nie byliśmy bliskimi kolegami, czy przyjaciółmi. Jesteśmy do tej pory na Pan.

    Czyli po prostu Klimczak sam wpadł na taki pomysł, że Pan będzie odpowiednim kandydatem?

    Do niego zwrócił się Krzysztof Tyszko, że szuka trenera do firmowej stajni stadniny Widzów. Klimczak powiedział mu, że z tego co wie, to wrócił właśnie z Włoch Jodłowski i to byłaby najlepsza osoba dla niego. A Tyszko wahał się wtedy, czy wszystkie swoje konie z Widzowa dać Walickiemu, czy Ziemiańskiemu, czy może jeszcze komuś innemu. Miał wtedy konie rozrzucone u różnych trenerów. I Klimczak mówi do niego: jak chcesz, jest okazja, człowiek wrócił z Włoch, myślę, że powinieneś spróbować dać mu szansę, zaryzykować.

    I jak się zaczął ten pierwszy sezon współpracy z Krzysztofem Tyszką i treningu koni z Widzowa?

    Zaczęło się bardzo dobrze, bo wygraliśmy Nagrodę Mokotowską Milerytem, który został zimowym faworytem na Derby. Wziąłem wtedy na dżokeja Wiaczesława Szymczuka. Mieliśmy wspólnie rewelacyjny sezon. Super te konie poleciały, wygraliśmy mnóstwo wyścigów.

    Tak się zaczęło i do dziś z rozmachem się rozwija?

    Nie wszystko się dobrze układało. Po pierwszym sezonie Krzysiek Tyszko zachorował i niestety zmarł. Plany były takie, że ja miałem być tylko jeden sezon na Służewcu, a później miałem wrócić do domu do Trójmiasta. Wtedy zwróciła się do mnie żona Krzysztofa Tyszki, która powiedziała, że nie orientuje się w kwestii prowadzenia stajni wyścigowej i żebym po śmierci męża pomógł jej w prowadzeniu tej stajni, a miałem wtedy aż około 40 koni z Widzowa. No i tak pociągnąłem dalej, pojawiły się kolejne niezłe wyniki. Jeszcze z trzy lata trenowałem konie ze stadniny Widzowie od rodziny Tyszków.  

    Jak poradził Pan sobie w tej trudnej sytuacji?

    Pani Tyszko poprosiła mnie, abyśmy stajnię zmniejszyli z 40 do około 20 koni. Sprzedaliśmy wtedy Mileryta, o co Pan Jarek Koch był strasznie wściekły na mnie, że zgodziłem się na to. Była jednak taka sytuacja, że trzeba było znaleźć pieniądze na funkcjonowanie stajni. Ja wtedy uznałem, że lepiej jest sprzedać jednego dobrego konia na cały sezon, niż sprzedać 15 innych koni za podobną w sumie cenę. Uważam, że zrobiłem dobry ruch, bo ten Mileryt później po sprzedaży niczego specjalnego już nie zdziałał w Czechach, a Tyszkowie dostali duże pieniądze za niego.

    W stajni trenera Jodłowskiego jeżdżą głównie amazonki. Fot. Stajnia Orarius

    Jak potoczyły się dalsze losy Pana stajni po wygaszaniu współpracy ze stadniną w Widzowie?

    Pani Anna Tyszko podzieliła na synów dwa swoje ośrodki. Ten w Tuszynie zostawiła Michałowi, a Mateusz przejął Widzów. Trochę jeszcze to pociągnęliśmy wspólnie, ale później Mateusz mi powiedział: wie Pan, to było hobby mojego ojca, mnie to tak nie bawi. I z czasem zlikwidował swoją stajnię wyścigową na Służewcu. Zaczęli się interesować treningiem koni u mnie nowi właściciele. Pomalutku zaczynałem budować nową stajnię.

    Taką już bardziej publiczną, pod większą grupę właścicieli, nie jednego dominującego?

    Tak, bo u państwa Tyszków ja byłem normalnie na etacie. Po tych przykrościach sopockich z właścicielami, powiedziałem do żony, że pojadę do Warszawy, bo niczego nie mogę stracić. No bo co ja mogłem stracić? Najwyżej by mi Tyszko jednej pensji nie zapłacił, a nie że będę miał jako właściciel stajni długi za boksy, za siano, za słomę, zaległości wobec pracowników, a takie to były dziwne czasy.

    Po tym rozstaniu z Tyszkami szybko pojawili się nowi znaczący właściciele, przebiegało to płynnie, czy ten początkowy okres przejściowy był bardzo trudny?

    Już w trakcie ostatnich lat współpracy z Tyszkami przychodziły do mnie do treningu konie od innych właścicieli. Najpierw stopniowo redukowałem liczbę koni w stajni, gdy Widzów się wycofywał, później znowu zaczęła ona wzrastać.

    Przejdźmy do Pana gwiazdy sezonu 2022 – Jolly Jumpera, który wygrał pierwsze w Pana karierze trenerskiej Derby dla koni pełnej krwi angielskiej. W jaki sposób go Pan kupił na aukcji roczniaków, jak się to stało, że trafił do Pana stajni, na co zwrócił Pan uwagę?

    Generalnie to go wybrał doktor Zygmunt Sobolewski, jeden z trzech właścicieli Jolly Jumpera, obok Adama Gawryszewskiego i Stanisława Wiśniewskiego. Gdy jedziemy na aukcję, to ja chodzę razem z moim właścicielami, jeśli się tam wybiorą, i oglądam konie, które są wystawione na sprzedaż. Wcześniej opracowuję katalog przede wszystkim pochodzeniowo, pod kątem rodowodów koni, dokonań ich rodziców, czy rodzeństwa. Ponad miesiąc czasu mi to zwykle zajmuje. Z tego wybieram ponad 100 koni.

    Najczęściej to Pan wybiera i kupuje roczniaki dla właścicieli, czy oni sami je kupują?

    Zwykle ja wybieram i kupuję, ale w tym wypadku było trochę inaczej. Akurat właściciele Jolly Jumpera co roku jeżdżą ze mną na aukcje, czasami też jadą inni. Inaczej jest z końmi stajni Westminster. Pan Marian Ziburske ma swojego agenta, Czecha Tomasa Jandę, który kupuje dla niego konie na aukcji. Jednak większość właścicieli ma zaufanie do mnie i jak dotąd w większości moje zakupy tych młodych koni są bardzo trafne, ale akurat Jolly Jumpera wypatrzył doktor Sobolewski sam.

    Trener Jodłowski obiecał, że po zwycięstwie Jolly Jumpera uklęknie na torze i słowa dotrzymał. Fot. Stajnia Orarius

    Wypatrzył go z rodowodu, czy już tam na miejscu aukcji, z budowy?

    Dokładnie tego Panu nie powiem, ale to był jego typ i powiedział do mnie: chodź, zobacz tego konia, czy ci się podoba. Ale nie wiem, czy on już go miał wcześniej wytypowanego z katalogu, czy go zobaczył przez przypadek na miejscu. Bo widzi Pan, zawsze oglądamy na miejscu aukcji te konie, które mamy wytypowane z katalogu. Ale czasami stoi obok, albo wyjdzie koń, którego wcale nie mieliśmy w swoich typach. I nagle mówimy: o, jaki ładny koń! I zaczyna się zainteresowanie nim.

    A czym zwrócił waszą uwagę późniejszy derbista Jolly Jumper?

    Pamiętajmy, że on jest po Free Eagle, a gdy go kupowaliśmy, to były na aukcjach pierwsze roczniki po tym ogierze. Nie było prawie żadnego zainteresowania tymi końmi. Powiedziałem wtedy do Zygmunta Sobolewskiego o Jolly Jumperze: to jest prawidłowy, ładny koń. Najważniejszy jest wygląd, budowa, żeby nie kupić kaleki, bo co z tego, że jakiś koń ma dobry papier, jak jednocześnie ma krzywe nogi.

    Czyli po pierwszym obejrzeniu Jolly Jumpera zrobił on na Panu dobre wrażenie?

    Powiedziałem mu tylko jedno zdanie: Panie doktorze, na tego konia będzie musiał Pan poczekać. Nie będziemy go eksploatować w wieku dwóch lat, musimy postępować z nim delikatnie, bo to nie jest koń na dwulatka. Doktor odpowiedział, że spokojnie, ma cierpliwość. No to nie było problemu, podjęliśmy decyzję, żeby go licytować.

    Jak wyglądała licytacja?

    On poszedł chyba za 3500 euro, czyli dość tanio, nie było w ogóle zainteresowania nim.

    No to bardzo dobry, szczęśliwy zakup – derbista za 3500 euro…

    Dokładnie tak, ale trzeba byłoby co do szczegółów porozmawiać z doktorem Sobolewskim, co nim kierowało przy wyborze Jolly Jumpera. To nie był mój wybór. Moim wyborem był natomiast Power Barbarian, który został championem dwulatków w Polsce, moim wyborem był też bardzo dobry Fiburn F.

    Porozmawiajmy jeszcze o tych wyborach, sposobie wyławiania koni z aukcji. Rozumiem, że najpierw bierze Pan katalog, przegląda sobie rodowody koni, kariery ojca, matki, rodzeństwa…

    Tak, dokładnie to wszystko studiuję, po czym jak jedziemy na aukcję, to wszystkie te konie dokładnie oglądam. Stawiam plusy i minusy, notuję sobie ich wady i zalety. Następnie, w zależności do tego jaki mam budżet, to przystępuje do licytacji wybranych koni.

    Radość po jednym ze zwycięstw w sezonie 2024

    Rozumiem, że czasami licytuje Pan wspólnie z właścicielami, którzy są na miejscu, a czasami kupuje Pan te konie sam i po zakupie oferuje właścicielom w Polsce?

    Ja mam zwykle tych właścicieli takich fajnych, że oni dają mi wolną rękę. Wiem ile koni mam kupić dla danego właściciela i jaki on ma budżet na ten zakup, czy zakupy. Czy to Adaś Chodowiec, czy Pan Falba, albo Pan Goździalski, mówią mi, proszę, masz kupić dla mnie konia. Często są ze mną na telefonie podczas oglądania koni i licytacji, jeśli ich nie ma na miejscu. Jesteśmy na łączach podczas samej licytacji koni. Jest ustalony budżet, którego nie mogę przekroczyć. Dotąd nie trafiło mi się, żebym kupił jakiegoś słabego konia.

    Jedne lepsze, drugie gorsze, ale wszystkie minimum przyzwoite?

    Nie udało mi się, na szczęście, kupić bardzo słabego konia. Najgorszy mój zakup jaki miałem,  pomyliłem się, to był ten Karlon dla Pana Falby, ale też wygrał wyścig i był cztery razy drugi. Pomyliłem się, bo myślałem, że on mi się rozwinie fizycznie w stajni, a on się wcale nie rozwinął.

    Power Barbariana sam Pan wypatrzył i wylicytował?    

    Tak. Też trochę przypadek zdecydował, że on do nas trafił. Bo gdybym podczas aukcji miał informację, że on jako źrebak kosztował 80 tysięcy funtów – a takiej wówczas nie miałem – to nawet bym go w katalogu nie zaznaczył, uznałbym, że to nie będzie koń dla mnie. On musiał mieć jakąś wadę, jakąś chorobę przejść między wiekiem źrebięcym, a roczniakiem, skoro zdecydowali się go ponownie sprzedać. Kupili go za 80 tysięcy funtów, a po roku sprzedają za 11 tysięcy euro, to coś jest nie tak.

    Czyli trochę szczęśliwy traf, że wcześniej Pan się o tym nie dowiedział?

    Tak. A on mi zaimponował budową, pochodzeniem.

    Czyli to był taki pewny typ, był Pan bardzo do niego przekonany?

    Tak i to też trochę był przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności, że udało się go na tej aukcji kupić. Mariusz Olesiński i Zbigniew Zalewski dali mi 10 tysięcy euro, by im kupić roczniaka. W trakcie licytacji ja dałem 9 tysięcy euro, ktoś podniósł rękę i przebił mnie na 10 tysięcy. Ja wtedy mówię: kurde, nie uda się kupić tego pięknego konia. A wtedy z tyłu klepnął mnie po plecach Olesiński i mówi: daj 11 tysięcy, ja to biorę na siebie.

    I nikt już nie licytował dalej?

    Szczęśliwie się udało, że już nikt nas nie przebił. Gdybym stał sam, a w trakcie tej licytacji nie widziałem obok siebie Mariusza, to pewnie bym go nie zdołał kupić, a to był taki fajny koń. Na szczęście Olesiński do mnie podszedł z tyłu w trakcie licytacji. Oczywiście, miałem w katalogu kolejne typy, zawsze mam tych koni wybranych mnóstwo i staram się te konie jak najlepsze wybrać. Jeśli nie jestem danego konia kupić w określonym budżecie, to robię korektę planów i próbuję kupić kolejnego.     

    Osiąga Pan świetne wyniki w pracy z dwulatkami. Czy podczas aukcji jest Pan ukierunkowany w ten sposób, by szukać koni o szybkich, wczesnych rodowodach, które już w pierwszym roku startów będą odnosić sukcesy?

    W pierwszych latach tak właśnie robiłem. Chciałem się szybko pokazać, mieć wczesne konie, bo większość właścicieli chce mieć sukcesy już na dzień dobry. To jedna sprawa, a dwa – przy sposobie rozgrywania gonitw w Polsce, gdy tempo nie zawsze jest mocne, to czasami i koń, który nie trzyma dystansu, potrafi wygrać na dłuższym dystansie, tylko trzeba mieć trochę szczęścia. Ostatnio jednak żona mi powiedziała: może byś kupił jakiegoś konia na dystans? Odpowiedziałem, że spróbujemy. Taki już był zakup Jolly Jumpera, a także kilku tegorocznych dwulatków.

    Z Wojciechem Żmiejką i Kishore Mirpurim – właścicielami m.in. Zen Spirita i Miss Dynamite

    W roczniku Jolly Jumpera kupiliście, też chyba pod kątem dystansu – Filiberta, po znakomitym na torze Highland Reelu, synu Galileo?

    Tego konia po Highland Reelu to akurat Stasiu Wiśniewski wybrał, ja mu odradzałem ten zakup, bo on był bardzo malutki. Powiedziałem mu: Stasiu, papier fajny, ale konia to za bardzo nie ma. I mu odradzałem, ale on bardzo chciał, uparł się.

    Więcej tych koni z dystansowymi rodowodami jest u Pana w stajni wśród tegorocznych dwulatków, pod kątem Derby 2023 i innych gonitw na długich dystansach?

    Takim zakupem jest choćby Skarbie po Mastercraftsmanie z matki po Dubawi, a także Adamit po ojcu Jolly Jumpera Free Eagle, a z matki po Sea The Stars. Nieźle zadebiutował Night Max z dobrej niemieckiej dystansowej rodziny, od matki po Acatenango. I być może kilka innych koni też da radę w dystansie.

    Agata Serfain, Maciej Jodłowski, Oliwia Szarłat
    Agata Serfain, Maciej Jodłowski, Oliwia Szarłat. Fot. Stajnia Orarius

    Predyspozycje sprinterskie i szybkościowe koni, wczesność dojrzewania to jedno, ale trzeba je jeszcze odpowiednio przygotować, by wygrywały już jako dwulatki. W jaki sposób trenuje Pan te młode konie, że ma Pan na tle innych trenerów tak dobre wyniki z dwulatkami? Czy one galopują więcej, szybciej w pierwszym roku treningów niż konie z innych stajni?

    Systematyczna praca przede wszystkim. Ja bardzo dużo pracy poświęcam na trening młodych koni i te konie całą zimę pracują regularnie.

    Czy z wyprzedzeniem wybiera Pan jakąś grupę koni, które są przygotowywane do tych najwcześniejszych startów?

    Generalnie do maja moje wszystkie dwulatki robią ten sam trening przygotowawczy, objętościowy. W maju, gdy wszystkie mają dwa lata skończone, robię zdjęcia rtg, sprawdzając, czy są skostniałe. Te które już są, zaczynają bardziej intensywny trening. W zależności od stopnia skostnienia, rozwoju, dzielę je na grupy. Te, od których mogę już więcej wymagać, zaczynają chodzić mocniej, a te, które potrzebują więcej czasu, dalej robią spokojniejszy trening.

    Czyli ta wyselekcjonowana grupa wcześnie rozwiniętych dwulatków ma już w maju i czerwcu taki bardzo intensywny trening?

    Tak, wtedy mam już zielone światło od weterynarza, że mogę je bardziej przycisnąć w treningu i z czystym sumieniem wtedy z nimi szybciej jadę. Ale podkreślam, to jest wcześniej cała zima z tymi końmi bardzo rzetelnie przepracowana, by były gotowe na szybsze galopy, do większego wysiłku. Nie ma u mnie tak, że jak pada śnieg, to dzisiaj idziemy do karuzeli. Pada śnieg, idziemy na tor. Nie mogę galopować, bo zamarzło, to dużo kłusujemy. Bo właśnie ten trener z Włoch, Roberto Feligioni mnie tego uczył: nie możesz galopować, musisz dużo kłusować. Szczególnie młody koń musi regularnie pracować. A zupełnie inaczej taki młody koń pracuje pod ciężarem jeźdźca, a inaczej w samej karuzeli.

    Słynny włoski trener koni wyścigowych, wcześniej jeździec przeszkodowy, mentor i nauczyciel Macieja Jodłowskiego – Roberto Feligioni (z lewej) w towarzystwie swojego syna i jednego z najbogatszych włoskich właścicieli koni

    Czego Pan się jeszcze nauczył od trenera Feligioniego, co Pan teraz stosuje, co uważa Pan za ważne w treningu koni?

    Obserwować konia, bo koń wysyła bardzo dużo sygnałów. Taka ważna rzecz którą mi powtarzał i która jest podstawą – to bardzo dokładne sprawdzanie koniom nóg. Dlatego ja codziennie wszystkim koniom skrupulatnie sprawdzam nogi. Ja wszystkim koniom też sam myję nogi. Bo nawet jak koń ma delikatny uraz, a Pan go wyłapie w pierwszej fazie, to nie raz tylko wystarczy jakieś kompresy porobić, czy na krótko przerwać trening. A jak się taki uraz przegapi, to później się taka kontuzja może zrobić bardzo poważna i zahamować karierę i to już jest nie do odrobienia. I to jest właśnie bardzo ważne, by codziennie sprawdzać u każdego konia, czy noga nie jest cieplejsza, czy gdzieś nie ma jakiejś lekkiej opuchlizny, czy zadrapania.

    Czyli w Pana filozofii treningu nie bardzo jest miejsce na to, by – jak niektórzy trenerzy – nie każdego dnia mieć czas na sprawdzenie koniom nóg, czy osobiste ich karmienie? Ciężko jest wtedy dobrze prowadzić stajnię.

    Ja mam takie podejście, że sam sprawdzam koniom nogi, sam je myję, sam karmię. Wszystkie konie. Codziennie wstaję o 4 rano, o 5 idę do stajni, by nakarmić konie.

    Czyli całe życie pełne wyrzeczeń, niemal w całości poświęcone tym koniom?

    Dużo wyrzeczeń, bardzo dużo. I wielkich pieniędzy z tego nie ma, jak sam Pan dobrze wie. W tym zawodzie to nie da się pracować tak, żeby zrobić swoje osiem godzin i uciec, jak w fabryce, tylko trzeba włożyć dużo serca i czasu, w to co się robi. Dnia wolnego człowiek nie ma, w sezonie wszystkie niedziele, wszystkie soboty na torze, bo oprócz codziennej pracy treningowej, jeszcze dochodzą wyścigi.

    Dziewczyny ze stajni Orarius Macieja Jodłowskiego miały w sezonie 2024 dużo powodów do radości

    Żona, Monika Metza-Jodłowska, też chyba Panu dużo pomaga i sama jeździ na treningach na koniach?

    Tak, gdyby nie żona, to by to nie funkcjonowało, bo bardzo dużo pomaga mi w stajni, jeździ na przejażdżkach, a przede wszystkim robi całą księgowość. Bycie trenerem, to nie jest tylko praca w stajni, ale mnóstwo też innych obowiązków związanych z jej prowadzeniem.

    To samo powiedział mi trener Piotr Piątkowski, że Magdalena Szabla jest jego asystentką w stajni i właśnie też zajmuje się księgowością.

    On też, gdyby nie miał Magdy, to nie miałby łatwo.

    Można więc powiedzieć, że żony, czy partnerki, bardzo się przyczyniają do waszych sukcesów i to podwójnie, zarówno bezpośrednią pracą z końmi w stajni, jak i robotą papierkową…

    Powiem Panu szczerze – nie poradziłbym sobie bez tego, bez pomocy żony.

    Czyli taka recepta na sukces na Służewcu, to mieć żonę – asystentkę trenera?

    Tak, jak najbardziej. Żona poza tym wszystkim też jeszcze robi piękne zdjęcia koni, bardzo profesjonalnie prowadzi stronę internetową naszej stajni. To też jest bardzo ważne, bo jak się ma taką stronę, wizytówkę, to łatwiej jest się pokazać, zostać zauważonym, pozyskać nowych właścicieli.

    Monika Metza (z lewej) i Marta Chowańska po zwycięstwie Jolly Jumpera w Derby 2022

    Jeździ Pan jeszcze sam na koniach na treningach, czy już nie?

    Tak, cały czas jeżdżę.

    Na Jolly Jumperze też Pan jeździł, czy ktoś inny?

    W wieku dwóch lat jeździł na nim Sanżar Altynbekow, który wówczas u mnie pracował, bo ja staram się, aby u mnie jak najlżejsi jeźdźcy dosiadali koni, to jest bardzo ważne, zwłaszcza dla młodych koni, bo wtedy kręgosłupy to są jeszcze trochę „galarety”. Niska waga jeźdźca treningowego to jest podstawa dla młodych koni, to nie powinno być więcej niż 60 kilogramów. Im lżejszy jeździec, tym lepiej. Na Jolly Jumperze jako dwulatku jeździł więcej Altybenkow, bo on był najlżejszy, a późniejszy derbista w tamtym okresie to był jeszcze taki nieposkładany, każda noga w inną stronę. Wszyscy narzekali, że ten koń, to taka fleja, ale to był wtedy jeszcze dzieciak. Teraz, na trzyletnim Jolly Jumperze, jeździ na treningach Marta Chowańska, która wróciła ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. To jest taka dziewczyna, która bardzo dużo serca wkłada w pracę z końmi.

    Czyli właśnie do niej ma Pan duże zaufanie, do jej umiejętności, powierzając jej tak dobrego konia?

    Tak, ona już kiedyś u mnie pracowała, znam dobrze jej wysokie umiejętności. Przed jej wyjazdem do Emiratów mieliśmy taki dobry sezon, gdy pracował u mnie Szczepan Mazur i ona wspólnie z nim pracowała. Już wtedy widziałem, że to jest bardzo zdolna dziewczyna.  

    Przez lata trenerami, którzy odnosili największe sukcesy, można powiedzieć w przenośni – rządzili na Służewcu, rozdawali karty, dominowali, znajdowali się na topie, byli Andrzej Walicki, Stanisław Sałagaj, Dorota Kałuba, Maciej Janikowski, ostatnio Adam Wyrzyk i Krzysztof Ziemiański. Mam takie wrażenie, od roku, dwóch, że chyba to już jest taki moment, że trener Jodłowski zaczyna w sporej mierze rozdawać karty na Służewcu. Mam Pan takie poczucie, czy jeszcze nie?

    Nie. Poza tym, żeby wygrywać, dominować, to trzeba mieć materiał dobry. Oczywiście, pomału pcham się do tej czołówki, ale ja nigdy nie wygram czempionatu trenerskiego.

    Dlaczego?

    Bo nie mam takie liczby koni, która by na to pozwoliła. Jak ja mam 30-40 koni w treningu, a trenerzy Wyrzyk, czy Ziemiański po 60, to oni muszą mnie w dystansie „łyknąć”. Raz w karierze z tymi trzydziestoma końmi byłem drugi w czempionacie i to tylko dlatego, przez przypadek, bo trener Andrzej Walicki wygrywał wszystko, po kolei zgarniał nagrody i pozostali trenerzy nie mogli za dużo wygrać. Wtedy walczyłem z Adamem Wyrzykiem o drugie miejsce i pamiętam jak dziś, był ostatni dzień wyścigowy, szliśmy łeb w łeb i w tym ostatnim dniu ja wygrałem trzy wyścigi, on dwa i zająłem drugie miejsce w czempionacie.

    Ale pierwsze zwycięstwo w Derby dla folblutów, zwycięstwa na wiosnę Matt Machine, świetne wyniki dwulatków, to wszystko sprawia, że Pana pozycja rośnie i to może się też przełożyć na to, że w przyszłym roku będzie tych koni więcej, bo nowi właściciele będą chcieli je Panu dać do treningu i wtedy powalczyć o tytuł czempiona trenerów będzie łatwiej. Jest taka nadzieja, są pierwsze sygnały?

    Panie Robercie, moje dwulatki co roku biegają rewelacyjnie, więc nie można powiedzieć, że tu nagle dopiero teraz to się objawiło.

    Miss Dynamite w sezonie 2024 wygrała w treningu Jodłowskiego Nagrodę Prezesa TS i St. Leger

    Jednak te wygrane Derby Jolly Jumperem, to jest już taka wisienka na torcie Pana kariery i dokonań trenerskich i ta pozycja jeszcze bardziej się umocni.

    Wiem, być może stopniowo będą tego efekty. Teraz właśnie dostałem takiego fajnego nowego konia, przyjechał do mnie z Anglii, jego właściciele są z Izraela. Ma rewelacyjny rodowód, taki, że głowa boli. To pięcioletni Thibaan, który w treningu Sir Michaela Stoute’a wygrał dwa wyścigi na 1600 i 2000 m. Jego ojcem jest znakomity War Front, a on sam jest półbratem matki niepokonanego w Anglii Baaeeda. Zobaczymy co z tego będzie, ale wygląda bardzo dobrze, piękny koń i pracuje obiecująco.

    W jaki sposób ten koń do Pana trafił, skąd właściciele Pana znali?

    Przez Internet. Widzieli moją stronę w Internecie i napisali z pytaniem, czy bym nie przyjął ich konia do treningu. Nie wiem jak dokładnie wpadli na mój trop, na wyścigi w Polsce, chyba przypadek zupełny. Ale to jest bardzo ciekawy koń, jego matka Lahudood zarobiła na torze ponad milion dolarów, wygrywała gonitwy G1, w tym Breeders Cup dla klaczy. 

    Po wielu latach sukcesów na Służewcu, zwycięstwach w większości najważniejszych gonitw, w tym sezonie przyszła wreszcie najbardziej wyczekiwana i wymarzona wygrana – w Derby dla koni pełnej krwi angielskiej. Jakie było Pana pierwsze wrażenie, kiedy późniejszy derbista Jolly Jumper, mając półtora roku, przyjechał do Pana stajni i zaczął trenować? Jak prezentował się w tych pierwszych miesiącach?

    Pierwsze moje wrażenie było takie, że to jest dzieciak. Z resztą on do tej pory jest dzieciakiem. To nie jest w ogóle koń na trzylatka. Dlatego powiedziałem właścicielom, że nie ma sensu go w pierwszych startach jako dwulatka wystawiać na Służewcu i zaproponowałem właścicielom żebyśmy na pierwszy start pojechali z nim do Wrocławia, bo tam są łatwiejsze wyścigi, a poza tym na Partynicach była gonitwa dla dwulatków na dłuższym dystansie 1600 m, a w Warszawie takiej nie było. Mówię do właścicieli: to sobie spokojnie przelecimy, zrobimy mu takie lekkie wejście w karierę.

    Od razu zakładał Pan, że lepszy będzie dla niego debiut na dłuższym dystansie?

    Tak, od razu wiedziałem, że to nie jest koń do ścigania się na 1000 czy 1200 m. On pobiegł w tym Wrocławiu, zajął trzecie miejsce za Roc’h Breizh i Modus Vivendi, trochę się pogubił w tym debiucie, Szczepan Mazur, który na nim wtedy jechał, też go tak do końca nie wyjeżdżał. Po gonitwie Szczepan podszedł do mnie i powiedział: „Trenerze, niech się Pan nie przejmuje, nie znałem go i przegrałem. Gdybym go znał, to ja bym ten wyścig wygrał. Następnym razem na 100 procent wygra”. Uznaliśmy, że w drugim wyścigu też pobiegnie we Wrocławiu. Wtedy już wygrał dowolnie, o 10 długości od Kassara. Szczepan zsiadł po wyścigu z Jolly Jumpera i powiedział do mnie: „dawno na tak dobrym koniu nie siedziałem. Macie naprawdę dobrego konia”.

    Mimo że był takim dzieciakiem, późnym koniem, to Pan już wtedy widział w nim przyszłego czempiona trzylatków w Polsce, czy ostrożnie Pan do tego podchodził?

    Ostrożnie podchodziłem. Doszło do rozmowy z właścicielami i Mazurem, mówię do nich: to co robimy dalej? A Szczepan na to: „Teraz to już pewnie Pan pobiegnie Mokotowską”. On już nie mógł wtedy jechać, bo poleciał do Emiratów Arabskich. A ja miałem jeszcze Matt Machine, który od początku już jako dwulatek odnosił duże sukcesy, był silniejszym i wcześniej od Jolly Jumpera rozwiniętym koniem. Ja zwykle staram się unikać wewnątrz stajni taki bratobójczych pojedynków, ale czasami nie da się tego uniknąć. Mogłem Jolly Jumperem uciec gdzieś indziej, mogliśmy go zapisać do Nagrody Nemana, mógł wystartować w pierwszej grupie, ale właściciele stwierdzili: „A spróbujmy z tym najlepszymi”. Powiedziałem im, że na treningach Jolly Jumper nie odstaje od Matt Machine i że może mają rację,  pobiegnijmy. I tak pewnie by wygrał Mokotowską, tylko Dastan Sabatbekov do końca w to nie uwierzył i zajął drugie miejsce. Większość osób tak sceptycznie wtedy na niego patrzyła przed Mokotowską. Niby wygrał o 10 długości, ale we Wrocławiu, ze słabszymi końmi. Ale ja wtedy powiedziałem do Dastana: „Ty nie siedzisz na gorszym koniu”. Popatrzył się na mnie jak na wariata i tak pojechał trochę bez przekonania.

    Matt Machine bije Jolly Jumpera o pół długości w Nagrodzie Mokotowskiej 2021. Dublet trenera Macieja Jodłowskiego.

    Siedział wtedy z tyłu, przegrał niewiele z Matt Machine. Ja nawet wtedy w studiu Służewiec iTV powiedziałem kilka sekund po gonitwie, że przy bardziej ofensywnej jeździe Sabatbekova Jolly Jumper mógł wygrać Mokotowską i że to lepszy koń niż Matt Machine. Nawet powiedziałem wtedy do Michała Kuracha, że Jolly Jumper może wygrać Derby 2022, a jego notowania nie były wtedy jeszcze wysokie. Z kolei, gdy już był ogólnie bardzo wysoko oceniany, to ja w Derby dawałem mu mniejsze szanse niż jesienią.

    Dastan, gdyby mi uwierzył wtedy na słowo, to wygrałby tę Mokotowską. Później na prostej to już zobaczył, że on idzie jak bomba, ale wtedy już było za późno, by złapać Matt Machine.

    Zakładam, że po Mokotowskiej to mimo wszystko już tego dzieciaka szykowaliście z myślą o dużych gonitwach w wieku trzech lat, przede wszystkim na Derby?

    Tak, tak było. Ja tylko trochę wyciszyłem właścicieli, bo oni chcieli od razu z wiosny nim biegać poza grupami, od Nagrody Strzegomia. Ja jednak powiedziałem: nie. Od Strzegomia nie, bo to trochę jest za wcześnie, krótki jak na trzylatki dystans. On jeszcze wtedy nie miał takiej szybkości, bo to był delikatny koń. On jeszcze do tej pory tak w pełni jej nie ma.

    Dobry ruch z ominięciem Strzegomia, by spokojnie wejść w sezon 2022, bo jednak – w porównaniu z wyrośniętym i muskularnym Matt Machine – Jolly Jumper był dużo bardziej delikatny, nie tak wcześnie rozwinięty.

    Tak, Matt Machine był dojrzały, mocny, silny, a Jolly Jumper to było takie dziecko. Do tej pory jest. On ciągle śpi, rośnie jeszcze. On pełen potencjał pokaże w wieku czterech lat.

    Ale stylem zwycięstwa w pierwszym tegorocznym starcie w Nagrodzie Andersa to już Jolly Jumper zrobił duże wrażenie na wszystkich i zaczęło być o nim głośno.

    Po ominięciu Nagrody Strzegomia i pięknym zwycięstwie w Andersa, to ja dalej myślałem, żeby mu zrobić taką boczną ścieżkę do Derby, przez Nagrodę Irandy i Memoriał Jerzego Jednaszewskiego.

    Ale wygrał tak łatwo Nagrodę Władysława Andersa, że wszyscy już chcieli koniecznie biegać Nagrodę Rulera?

    Właściciele Jolly Jumpera już przed tym sezonem do mnie powiedzieli, że chcą na wiosnę biegać nim nagrody Strzegomia i Rulera. To był ich plan. Ja powiedziałem do nich: przykro mi bardzo, mogę próbować Rulera, jak wszystko dobrze pójdzie w Andersa, ale na pewno nie pobiegnę w Strzegomia, bo uważam, że to jest za wcześniej, by ścigał się na 1600 m z tymi szybkimi końmi. Nie wiedziałem też jeszcze wtedy, czy np. Moonu pobiegnie w tej gonitwie. Ale nie chciałem mu takiego wyścigu na dzień dobry zaserwować, żebyśmy mu nie odebrali serca do biegania. Ja staram się zawsze budować koniom psychikę zwycięzców. Dla Jolly Jumpera też chciałem, żeby jego każdy wyścig był, w miarę możliwości, jak najlżejszy, zwłaszcza na wstępnym etapie sezonu.

    Jolly Jumper wygrał w wielkim stylu Nagrodę Władysława Andersa

    W Nagrodzie Rulera miał Pan z jednej strony komfortową sytuację, dwa faworyzowane konie – Matt Machine, który wygrał Strzegomia i Jolly Jumpera. Z drugiej strony te konie mają innych właścicieli i były jednocześnie w Rulera swoimi najgroźniejszymi rywalami…

    Dla mnie nie było problemu. Jolly Jumper w Nagrodzie Rulera pokazał, że nawet na tym etapie kariery i rozwoju jest dość szybki i radzi sobie na dystansie 1600 m, ograł Matt Machine o łeb, więc już wtedy wiedziałem na pewno, że mam dwa super konie.

    Już wtedy Pan czuł, że na dłuższych dystansach, w kontekście Derby Jolly Jumper może być lepszy od Matt Machine?

    Ja już to dawno wiedziałem, w zasadzie od początku byłem o tym przekonany. Jolly Jumper ma pochodzenie typowo dystansowe, w przeciwieństwie do Matt Machine.

    A po tym czwartym miejscu w Nagrodzie Iwna czuł Pan trochę niepokój odnośnie dalszej kariery Jolly Jumpera i występu w Derby, czy był Pan spokojny, bo zakładał Pan, że to wypadek przy pracy i nie wygrał dlatego, że dwa razy nie miał przejścia i musiał być wstrzymywany?

    Wiedziałem, że ta porażka to był przypadek, nic się nie ułożyło. Już gdy Jolly Jumper ruszył z maszyny, to Kamil Grzybowski pogubił strzemiona. Mówię: „ja pierdzielę, spadnie zaraz”. Później dwa razy w pięciu koniach dał się zamknąć, nie miał przejścia. Ja już byłem tak zły, że nie chciałem nic robić, ale gdybym złożył protest, bo jeszcze mu pod nogi wpadł Kaneshya, to by Matt Machine wygrał Nagrodę Iwna. Proszę sobie jeszcze raz obejrzeć. To było ewidentne, musieliby przesunąć. Ja byłem tak wściekły, że już odpuściłem wszelkie działania. Widocznie los tak chciał, bo Kamil miał wyraźnie powiedziane: „Jeździsz, wygrywasz, będziesz jeździł na stałe, jak dasz ciała w jakimkolwiek wyścigu, to zmieniamy jazdę”. Bo generalnie, to ja chciałem zrobić zmianę jazdy na Jolly Jumperze już w Nagrodzie Rulera. Powiedziałem właścicielom: ja mogę ściągnąć na ten wyścig dżokeja z zagranicy, może przyjechać O’Shea, może przyjechać Fresu. Oni mi z resztą dawali na takie działania pieniądze, nie było problemu.

    Ostatecznie jednak Kamil Grzybowski w Nagrodzie Rulera pojechał i zwyciężył. Pracował już wtedy u Pana na stałe, pięknie wygrał na Jolly Jumperze Nagrodę Andersa. Trochę trudno chyba go było zsadzać z konia w takiej sytuacji…  

    Kamil kilka miesięcy wcześniej nie miał pracy i zapytał mnie, czy nie chciałbym go wziąć do roboty. Powiedziałem, że może przyjść, ale musi mieć świadomość, że nie będzie jeździł u mnie w wyścigach na pierwszą rękę. Zatrudnię cię, pomogę, będziesz dostawał dosiady tam gdzie to możliwe. Jak będziesz jeździł i wygrywał, to tych dosiadów będzie więcej, będzie mi łatwiej rozmawiać z właścicielami. Ale generalnie to miałem taką umowę ze Szczepanem Mazurem, że jak nie jedzie u Adama Wyrzyka, to jedzie u mnie. Podobnie byłem umówiony z Sanżarem Abajewem i Dastanem Sabatbekowem, że jak nie jadą w swoich stajniach, to będę z nich korzystał.

    W Nagrodzie Rulera Jolly Jumper pod Kamilem Grzybowskim pokonał o łeb Matt Machine

    Jednak Kamil Grzybowski dostał szansę na Jolly Jumperze i gdyby ją do końca wykorzystywał, to pojechałby na nim i w Derby?

    Zaczęło się od tego, że ja w Nagrodzie Andersa nie miałem dżokeja, nikogo z tej trójki, z której wcześniej korzystałem. Szczepan jeszcze wtedy w kwietniu nie jeździł, Abajew też nie wrócił na pierwszy dzień wyścigowy, Sabatbekow był zajęty u siebie w stajni. Tam biegało dużo koni, ja zostałem bez jeźdźca, już nie wiedziałem kogo ja mam na tego Jolly Jumpera wsadzić. To właśnie wtedy powiedziałem do Kamila: „Dobra, chodź do mnie do pracy, dam ci fajnego konia, będziesz się mógł od razu na dzień dobry pokazać. Odpowiedział, że dobrze, przyszedł, wygrał Nagrodę Andersa. No i przyszła ta Nagroda Rulera. Miałem ten komfort, że Matt Machine wygrał Nagrodę Strzegomia, a Jolly Jumper Andersa. Wiedziałem, że nawet jak Kamil coś spierdzieli, to mam też drugiego konia w tym wyścigu, którym mam szansę wygrać. Powiedziałem uczciwie właścicielom: zostawiam wam wybór. Uważam, że ten koń zasługuje na bardzo dobrego jeźdźca, ale zostawiam wam wolną rękę, kto nim będzie. No i oni stwierdzili, że dadzą Kamilowi szansę. No i oczywiście Kamil pojechał tego Rulera i wygrał.

    A po tych błędach w Nagrodzie Iwna, kto zdecydował o zdjęciu Grzybowskiego z Jolly Jumpera przed Derby – Pan czy właściciele?

    Właściciele. Poza tym to, co się stało w Nagrodzie Iwna, było ewidentne. Z resztą Kamil po Derby sam przyznał, powiedział do mnie: „Słuchaj trener, ja bym tego Derby u Ciebie nie wygrał”. Szczepan pojechał w tym wyścigu kapitalnie, walczył do końca na maksa, a tam przecież było bardzo krótko, Lady Iwona nie odpuszczała. Kamil to jest inteligentny chłopak, bardzo rozsądny i przyznał, że nie dałby rady wygrać tego Derby.

    Runda honorowa po zwycięstwie Merveilleux Lapin w Nagrodzie Ministra Rolnictwa 2024

    Jak doszło do tego, że to właśnie Szczepan Mazur pojechał w Derby na Jolly Jumperze. Współwłaściciel konia Stanisław Wiśniewski, gdy z nim rozmawiałem po zapisie, powiedział mi, że Szczepan nawet sam zadzwonił i zaproponował, że pojedzie na Jolly Jumperze w Derby.

    Ja wiedziałem, że będę w Derby biegał trzema końmi. Rozmawiałem już wcześniej ze Szczepanem, pytałem go, jak z jego dosiadem w Derby, bo widziałem, że trener Wyrzyk w tym roku nie ma mocnego trzylatka na Derby. Jeszcze biegał Johnny Double w Jednaszewskiego, Thiry Time w Iwna. A miałem z Mazurem taką umowę, że jak nie jedzie u Wyrzyka, to jedzie u mnie. Mówiłem do Szczepana już wcześniej: jakby ci te konie źle przeleciały, to chcesz u mnie  pojechać w Derby? Mam trzy konie – Maggiore, Matt Machine i Jolly Jumpera, kogo wybierasz? Szczepan już wtedy o jednym koniu ze swojej stajni, na którym jechał, żartobliwie powiedział jeszcze przed jego wyścigiem: „Trener, ten to źle przeleci, jadę u Ciebie w Derby i biorę Jolly Jumpera”.

    Czyli Szczepan, który jeździł na nim w pierwszych dwóch startach w wieku dwóch lat, dostrzegł już wtedy jego potencjał i wierzył w niego w kontekście Derby?

    Szczepan już w ubiegłym roku powiedział mi po tym wygranym wyścigu we Wrocławiu: „Macie konia na duże wyścigi, macie wybitnego konia, dawno na tak dobrym koniu nie siedziałem”. Później cały czas śledził występy Jolly Jumpera na wiosnę tego roku – w Andersa, Rulera i Iwna.

    Jolly Jumper galopuje po zwycięstwo w Derby 2022

    Jakie emocje towarzyszyły przygotowaniom do Derby i samemu wyścigowi? Bo miał Pan bardzo dużo sukcesów w swojej karierze trenerskiej, ale brakowało tej wisienki na torcie w postaci zdobycia Błękitnej Wstęgi Derby. I tu niesamowite okoliczności, straszna nerwówka – Jolly Jumper i Lady Iwona walczą do ostatnich metrów niemal łeb w łeb. Co Pan wtedy czuł, jak mocno łomotało serce?

    Emocje były ogromne. Tak wielkie, że nie oglądałem wyścigu bezpośrednio na torze. Poszedłem sobie do samochodu i oglądałem wyścig w telefonie. Chciałem być w tym momencie sam.

    Zaskoczył mnie Pan, nie wiedziałem o tym. Chciał Pan w samotności zobaczyć Derby, nie dzielić się swoimi emocjami w tym momencie z innymi?

    Tak. Chciałem to przeżyć w samotności, uciekłem i poszedłem do samochodu.

    To bardzo rzadko się zdarza trenerom. Pierwszy raz Pan tak zrobił?

    Tak, nigdy wcześniej tego nie robiłem.

    To chyba teraz wszystkie Derby do końca kariery będzie już Pan oglądał w telefonie w samochodzie, skoro tak szczęśliwie się skończyło?

    Bardzo wierzyłem w Jolly Jumpera, ale była tak ogromna presja, że chciałem to przeżywać w samotności.

    Ale chyba po wyścigu galopem Pan przyleciał na tor, bo widziałem, że dał Pan prawdziwy show na bieżni, nosząc Szczepana dosłownie na rękach? To była niesamowita, spontaniczna radość…

    Tak, bo obiecałem załodze stajennej, że jeśli któryś z naszych koni wygra Derby, to będę klęczał na torze i będę robił „jala, jala”, jak to Arabowie robią. Wiedziałem, że będą się śmiali ze mnie, ale obiecałem, dałem słowo, więc nie mogłem się wycofać.

    To był najszczęśliwszy dzień w Pana karierze trenerskiej, w całym życiu, takie ukoronowanie wszystkiego?

    Myślę, że tak. Derby to jest jednak najważniejsza gonitwa na wyścigach, w Polsce szczególnie. Dla mnie jako trenera bardziej prestiżowe są Derby niż Wielka Warszawska, bo jakbym pojechał na Zachód i powiedział, że jestem trenerem i by zapytano mnie, co osiągnąłem i odpowiedziałbym, że wygrałem Wielką Warszawską, to padłoby pytanie: a co to jest ta Wielka Warszawska? Ale jak się odpowie, że wygrało się Derby w Polsce, to już wszyscy wiedzą o co chodzi. I nawet nieważne, jaka jest oficjalna ranga tego Derby w danym kraju. Wszyscy od razu wiedzą, że jest to najważniejszy wyścig dla koni trzyletnich. Więc uważam, że to jest moje największe zwycięstwo w karierze. No i oczywiście ważne jest też to, że koń może tylko raz wygrać Derby w danym kraju. Znamy przecież wielu wspaniałych dżokejów, czy trenerów, którzy wygrali prawie wszystkie duże gonitwy, a w Derby im się nie udało. Na Służewcu takim sztandarowym przykładem jest oczywiście Stanisław Sałagaj, który wygrał wszystko, a do Derby miał pecha.

    Czyli jest taka duma, satysfakcja, ukoronowanie kariery, poczucie spełnienia?

    Ja wszystko miałem przygotowane pod te Derby, cały cykl treningowy. Jeśli ktoś obejrzy mój wywiad z Annąmarią Sobierajską przed sezonem, gdy zadała mi pytanie, jak cel na ten sezon, to ja powiedziałem: wygrać Derby, nic więcej.

    Czuł Pan to już wtedy, że wreszcie ma Pan takie konie, że to wygranie Derby jest bardzo realne?

    Tak, czułem, że wreszcie mam realne szanse. Bo jak pan wie, przylepiono mi taką łatkę trenera, który dobrze trenuje tylko dwulatki, a trzylatki mu nie lecą.

    Jolly Jumper wygrywa Derby 2022 przed Lady Iwoną

    A to trochę była wypadkowa tego, jakie konie Pan miał, kwestia ich wczesności dojrzewania, predyspozycji dystansowych?

    Prawda jest taka, że ja tych koni na wygranie Derby fizycznie wcześniej za bardzo nie miałem. Niby miałem tytularnie zimowych faworytów na Derby, po wygraniu Nagrody Mokotowskiej, ale w praktyce żaden z nich nie miał na to szans. Mileryt został sprzedany po wygraniu Mokotowskiej do Czech, poza tym to był koń raczej na krótsze dystanse. Fiburn F został zabrany przez Pana Goździalskiego do Francji. Tebinio przez przypadek wygrał Mokotowską po błocie, które mu odpowiadało, ale on miał problemy oddechowe i nie był w stanie walczyć w Derby.

    Odrębna historia, to Power Barbarian, który też wygrał Nagrodę Mokotowską…

    Power Barbarian został zabrany z mojej stajni po pierwszym wyścigu w wieku trzech lat i na dodatek miał kłopoty zdrowotne. Ja bym się szybko w tym zorientował, bo jak bardzo źle przeszedł w Nagrodzie Strzegomia, to natychmiast wezwałem lekarza, bo on zaczął wtedy strasznie kasłać. Wziąłem lekarza, myślałem, że koń może był przeziębiony, może jakieś zapalenie w oskrzelach, czy coś podobnego. Wiedziałem już wtedy, że ma problemy z oddechem, tylko nie wiedziałem jakie dokładnie. Już stał lekarz pod stajnią, miał badać Power Barbariana, gdy przyleciał Mariusz Olesiński i powiedział, że zabiera konia do trenera Walickiego. Już lekarz nie zdążył go zbadać, a jakby on go zbadał w tym momencie i powiedział, że w oskrzelach nic nie ma, to kolejnym ruchem, który bym zrobił, to byłoby zrobienie endoskopii po kątem krwotoków i od raz bym wiedział, że ma krwotoki wewnętrzne. I wtedy on by też miał jeszcze karierę trzyletnią po wyleczeniu tego. A tak go odstawili, nowy trener musiał się z tym koniem zapoznać, minęło trochę czasu, nie biegał Rulera i Iwna i został zapisany do Derby, w którym przyleciał ostatni. Drugi ze współwłaścicieli, Zbigniew Zalewski, nie chciał mi zabrać Power Barbariana po Nagrodzie Strzegomia, to była decyzja Mariusza Olesińskiego. Zalewski powiedział: dajmy Maćkowi szansę, ja nie chcę zabierać konia. Jednak Olesiński się uparł, żeby go zabrać, chyba ktoś go napuścił, jak to w naszym środowisku. Mówiłem wtedy do nich: dajcie mi pobiec nim Rulera, jak w tym wyścigu źle przeleci, to go zabierajcie, nie ma problemu. Ale mi tej szansy nie dano, ale myślę, że do tego Rulera bym go przygotował, bo bym się szybko zorientował, że ma krwotoki, a są środki, które w stanie skutecznie to powtrzymać. Trzeba przyznać, że w tym roku Power Barbarian biega rewelacyjnie, ale uciekła mu kariera trzyletnia.

    Jesienią tego roku do stajni trenera Jodłowskiego trafił roczniak, który jest półbratem Power Barbariana

    W przypadku ubiegłorocznych dwulatków i podwójnego zwycięstwa w Mokotowskiej 2021 było już inaczej, dużo bardziej optymistycznie?

    Dopiero gdy Mokotowską w ubiegłym sezonie wygrał mój Matt Machine przed Jolly Jumperem, to po raz pierwszy realnie widać było szansę na to, że te konie mogą powalczyć również w Derby. Wreszcie mogłem się wykazać tymi końmi, które miały super karierę w wieku dwóch lat, także w wieku trzyletnim. Wcześniej nie dano mi szansy, bo konie były sprzedawane, czy zabierane do innych stajni, a Tebinio miał kłopoty z oddechem.

    Z innych koni, które nie wygrały Nagrody Mokotowskiej, miał Pan jeszcze Akademię i Medrocka, które były bliskie wygrania Derby 2018. Jak Pan to wspomina, jakie były okoliczności?

    Akademia była trzecia w Derby. Myślę, że Medrock przy większym szczęściu mógł wygrać Derby 2018, ale dżokej Graberg popełnił wtedy błąd, już na początku prostej uciekł rywalom o kilka długości i wydawało się, że wygra, ale za wcześnie mocno pojechał. To co wówczas zrobił, przypominało trochę jazdę Fabiena Lefebvre w ostatnim Oaksie na Moonu. Identyczny błąd. Jednak w przypadku Medrocka, to nie było tak, że ja miałem pewnego konia na wygranie Derby i że to był najlepszy koń w roczniku na 2400 m.

    Czyli to byłoby zwycięstwo trochę na zasadzie świetnego przygotowania szybkiego konia na trochę zbyt długim dla niego dystansie, przechytrzenia przeciwników? Bo przecież Medrock generalnie był bardziej milerem, niż koniem na długie dystanse?

    Tak. Medrock był w fantastycznej formie i odpowiednio pojechany mógł ograć konie, którym dystans bardziej odpowiadał. Nawet Kisior do mnie podszedł po wyścigu i mówi, że jak zobaczył jaką przewagę ma w połowie prostej Medrock nad rywalami, to wskoczył na stół i myślał, że już wygrał Derby po raz pierwszy w życiu. To była tak wielka przewaga. I później po wyścigu rozmawialiśmy z Grabergiem, który stwierdził, że na zakręcie widział, że wszyscy „wiosłują”, posyłają konie, a Medrock szedł mu lekko. Mówił: „ja miałem pełny zbiornik, to pojechałem”. Medrock stanął na ostatnich 150 metrach. Gdyby został trochę dłużej potrzymany, to była szansa wygrać te Derby. Ostatecznie zajął piąte miejsce, ale do zwycięskiego Fabulousa Las Vegas stracił tylko dwie długości.

    Medrock wygrywa w Sopocie

    Ale to byłoby takie zwycięstwo szczęśliwe, przez zaskoczenie rywali?

    Zawsze mówiło się, że Derby wygrywa koń szczęśliwy.   

    A jak było z Akademią? W tym Derby 2018 zajęła trzecie miejsce, wyprzedziła Medrocka, była 1,5 długości za Fabulous Las Vegas i Cape Ducato. Zabrakło jej trochę klasy i możliwości, by wygrać Derby?

    Myślę, że nie zabrakło jej klasy, ale nie miała szczęścia, Wiktor Popow trochę spóźnił finisz. Szczepan Mazur, który wygrał na Akademii Nagrodę Soliny i dobrze ją znał, w Derby jechał w swojej stajni, wtedy pracował u Krzyśka Ziemiańskiego i wygrał na Fabulousie. Na Akademii nie mógł pojechać.

    Zwycięzców się nie sądzi, nawet jeśli Jolly Jumper ograł Lady Iwonę dość szczęśliwie. Suma szczęście w życiu, sporcie, na wyścigach, zwykle równa się zero. Medrockowi i Akademii trochę szczęścia zabrakło, Jolly Jumper je miał. To wszystko się wyrównuje, choć w przypadku Stanisława Sałagaja akurat w Derby suma szczęścia i nieszczęścia nigdy się nie wyrównała…

    Ja Stacha bardzo dobrze znałem i pamiętam jak biegała znakomita Upsala. U nas było takie powiedzenie, że jak ktoś wygrywa Nagrodę Iwna, to nie wygrywa Derby. Upsala w Iwna była spokojnie przeprowadzona, lekko oszczędzona, a wygrała Tanamera, także trenowana przez Sałagaja. Wydawało się jednak, że Upsala w Derby będzie w szczytowej formie i nie może przegrać, a wtedy zdarzył się wielki fuks, Mirek Pilich jako starszy uczeń wygrał derby na Durandzie, Upsala była druga, choć w innych gonitwach zawsze tego Duranda ogrywała.

    Które trzy konie w Pana karierze trenerskiej były najlepsze? Zakładam, że Jolly Jumper znalazłby się w tej trójce?

    Na pewno. Power Barbarian też byłby w tej trójce. To był znakomity koń, sam go wybrałem, kiedy mi go zabrano, to bardzo to przeżywałem, jakby ktoś mi nóż w plecy wbił. To było dla mnie bardzo przykre wtedy, bo ja takiego wybitnego konia wcześniej nie miałem.

    Gdyby nie odszedł, nie miał tych krwotoków, to mógł być nawet najlepszy koń w Pana karierze?

    Tak.

    Czyli Power Barbarian i Jolly Jumper, a kto trzeci? Którego konia jeszcze bardzo wysoko Pan cenił, albo miał do niego szczególny sentyment?

    Wskazałbym konia z początków mojej pracy trenerskiej, Norwicha z Jaroszówki, syna Who Knowsa. Trenowałem go jeszcze na torze w Sopocie (wywiad był przeprowadzany w 2022 roku, przed sukcesami innych koni trenera Jodłowskiego w sezonach 2023/2024 – przyp. red.).

    Pamiętam, piękny, kary muskularny koń. Jako dwulatek bardzo dobrze biegał na początku lat 90-tych, ale później miał kłopoty z oddechem i wstawiano mu taką specjalną rurkę do gardła – tracheotubus…

    Ja byłem pierwszym trenerem w Polsce, który to zastosował. Wtedy właśnie można było konie wystawiać w wyścigach z tracheotubusem, gdy miały dychawicę świszczącą. Widziałem, że na Zachodzie konie z tym biegały i ściągnąłem ten aparat dla Norwicha. Stanisław Sałagaj, który go trenował w pierwszym roku startów, powiedział mi, że Norwich jest lepszy nawet od Magnuma, który był wtedy w treningu Sałagaja championem dwulatków, tylko nie oddycha. Zdecydowałem się go wziąć z Jaroszówki, doktor Wąsowski zainstalował Norwichowi ten aparat i koń biegał jeszcze rewelacyjnie, dużo wyścigów mi wygrał. Mam do niego wielki sentyment. To był mój pierwszy dobry koń, zareklamował mnie jako trenera.

    Akademia w treningu Macieja Jodłowskiego wygrała Nagrodę Soliny, w Derby była trzecia

    Szykuje się Pan już z właścicielami na jesienne aukcje roczniaków za granicą, w poszukiwaniu następców Power Barbariana i Jolly Jumpera?

    Tak. Tradycyjnie jedziemy do Irlandii na aukcje Goffsa – na Sportsman’s Sale i na Orby Sale. 

    A do Deauville we Francji na aukcje Arqany, popularne wśród polskich trenerów i właścicieli, Pan jeździ?

    Nigdy nie byłem na aukcji we Francji. Akademię co prawda kupiłem na aukcji w Deauville, ale w trochę inny sposób. Był wtedy w Warszawie agent z Arqany i zapraszał, żeby przyjechać na aukcję do Deauville. Wtedy właśnie Pani Kasia Wolanin, powiedziała do mnie: Panie Maćku, ja Panu dam pieniądze na zakup i podróż, Pan pojedzie do Deauville mi kupić konia. Było ustalenie, że chyba za 5 tysięcy euro mogę kupić dla niej roczniaka, a z 1000 euro miałem mieć na podróż. W końcu na tę aukcję nie pojechałem. Zaproponowałem jej, że ja wcześniej wybiorę konie z katalogu na podstawie pochodzenia, następnie porozmawiam z tym agentem, aby na miejscu ocenił mi te konie z wyglądu i tak wybierzemy te, które będziemy licytować. A to oszczędzone 1000 euro mieliśmy dołożyć do ceny zakupu. I faktycznie wyszło tak, że Akademia kosztowała 6 tysięcy euro. Ona mi się bardzo podobała z pochodzenia, bo miała dobre konie dystansowe w rodowodzie. Jej ojciec Muhtathir był ciekawym ogierem, a konie po nim nie były specjalnie drogie. I faktycznie, jak przyjechała do Polski, to wyglądała przepięknie – wyrośnięta, ramowa klacz. W tym roku źrebak od niej, po trójkoronowanym Bush Brave, już przyjdzie do treningu.

    Skoro tak znakomicie Panu idzie praca z dwulatkami, co roku dużo wygrywają w Polsce, czy nie kusiło Pana, aby pojechać z tymi najlepszymi za granicę i spróbować powalczyć w Niemczech, czy we Francji już w pierwszym roku ich kariery?

    Nie miałem dotąd takich planów. Trzeba też mieć właściciela, który się na to zgodzi, wyłoży pieniądze na podróż i zapisy, a na początku kariery, gdy jeszcze nie znamy dokładnych możliwości danego konia, jest to dość ryzykowne. Myślę, że jeśli w przyszłości pokaże się jakiś dwulatek, który będzie bardzo „wystawał”, przewyższał rówieśników, to spróbujemy z nim pojechać na jakiś wyścig zagraniczny.

    Merveilleux Lapin wygrała nie tylko Nagrodę Ministra Rolnictwa na Służewcu, ale i wyścig rangi Listed w Niemczech

    Czyli jak się pojawią trzy kolejne Power Barbariany, to któryś ruszy jako dwulatek na podbój Europy?

    No, ale Power Barbarian biegał dużo, nawet mnie krytykowaliście w studiu, że dużo biega, że już w końcu przegra z Anatorem. Nawet sam Pan mówił, że wygrał Ministra Rolnictwa Power Barbarian, ale w kolejnym starcie lepszy może być Anator.

    Mi chodziło o to bardziej w kontekście długich dystansów i zwłaszcza kariery w wieku trzech lat, że Anator, syn angielskiego derbisty Motivatora, ma taki rodowód, który może mu dać w przyszłości przewagę na 2400 m.

    Jak wygrał Power Barbarian Nagrodę Dakoty, to już były takie głosy, że w Ministra Rolnictwa lepszy będzie Anator. Jak wygrał Barbarian Ministra, to Anator miał wygrać Mokotowską. Zawsze miał go ograć, a Power Barbarian ciągle wygrywał, nawet jak czasem było krótko między nimi.

    Rzeczywiście, w Nagrodzie Mokotowskiej na 1600 m zakładałem, że Anator może już ograć Power Barbariana.

    A żeby było śmieszniej, to Mokotowską Power Barbarian najlżej wygrał, choć tylko o 0,75 długości przed Anatorem.

    Power Barbarian trzy razy jako dwulatek wygrywał z Anatorem

    W pierwszej części wywiadu dużo opowiadał Pan o włoskim trenerze Roberto Feligionim, który prawie wszystkiego Pana nauczył w tym zawodzie. Czy wśród polskich trenerów są tacy, których Pan szczególnie obserwował, wzorował się na nich?

    Nauczył mnie szacunku do pracy, koni, sumienności – Tadziu Dębowski, gdy pracowałem u niego we Wrocławiu. To była naprawdę szkoła życia, on był bardzo wymagającym człowiekiem. To była wtedy tzw. stajnia karna u niego. Nawet jak w Warszawie ktoś w stajni podpadał, to go wysyłali „w delegację” na 2-3 miesiące do Tadzia do pracy na Partynicach. U niego nie było sekundy odpoczynku w czasie pracy. To była dobra szkoła, to mi zaprocentowało. On mi to wbił do głowy, do krwi, że trzeba bardzo sumiennie pracować. To mi się bardzo przydało we Włoszech, bo jak poszedłem do pracy do trenera Feligioniego, to zobaczył, że chłopak się stara, zasuwa, wszystko robi. A ja nie robiłem tego dlatego, że chciałem się jakoś specjalnie w ten sposób pokazać, tylko dlatego, że tak zostałem nauczony.                                                    

    Rozmawiał Robert Zieliński

    Na zdjęciu tytułowym trener Maciej Jodłowski po triumfie Naughty Petera w Derby Czech 2024

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły