Adam Wyrzyk to jedna z najważniejszych postaci w polskich wyścigach konnych. Trenuje konie od 2004 roku we własnym ośrodku treningowym pod Warszawą, sześciokrotnie z rzędu zdobywał tytuł czempiona trenerów w Polsce w latach 2016-2021. Czterokrotnie wygrywał polskie Derby dla koni pełnej krwi angielskiej, a pięciokrotnie Oaks. Jego konie wygrywały też dwukrotnie Oaks arabski, a do tego dołożył po jednym sukcesie w Derby dla koni arabskich oraz w Wielkiej Warszawskiej. W 2020 roku konie w jego treningu triumfowały w gonitwach Derby i Oaks dla koni obu ras, co jest wydarzeniem bez precedensu w historii polskich i światowych wyścigów. Adam Wyrzyk to osobowość nie do podrobienia. Otwarcie dzieli się swoimi krytycznymi spostrzeżeniami dotyczącymi polskimi wyścigów. W wywiadzie dla Traf News powiedział, że – jego zdaniem – zmiany w polskich wyścigach od lat postępują w złym kierunku, a wyjątkiem jest zakwalifikowanie Wielkiej Warszawskiej do gonitw rangi Pattern.
Adam Wyrzyk szczególnie podkreślał swoją opinię na temat puli nagród, przewidzianej na sezon 2023: – Podnosi mi się ciśnienie, gdy myślę, że pula nagród nie wzrosła od dwunastu lat. Zawsze się pytam swoich rozmówców, czy chcieliby zarabiać, tyle samo co dwanaście lat temu. Wszyscy oczywiście parskają śmiechem, ale mi nie jest do śmiechu. Dla nas (środowiska wyścigowego) takie są realia, ponieważ my właśnie tyle zarabiamy.”
Głośno mówi Pan o tym, że polskie wyścigi nie są w najlepszej kondycji. Co o tym świadczy?
Wszystko o tym świadczy. Trzeba zacząć od tego, że Polska jest krajem, w którym we wszystkich branżowych lub hobbystycznych biznesach górę zawsze bierze polityka. W zależności od wygranych wyborów, przywożeni są ludzie w pudełkach, odpowiednio do każdej dziedziny dobrani nowi dyrektorzy i prezesi. Podobnie jest z wyścigami konnymi. Zmiany od lat postępują w złym kierunku.
Po pierwsze, umowa pomiędzy Polskim Klubem Wyścigów Konnych i Totalizatorem Sportowym, zawarta kilkanaście lat temu w celu ratowania polskich wyścigów z zapaści, mogła się podobać przez pierwsze kilka lat. Niestety, teraz – z perspektywy czasu – widać, że nie jest to porozumienie, które jest w stanie zmienić istniejącą sytuację na lepsze. Uważam, że ostatnie lata nawet pogłębiają tę zapaść, o czym świadczy coraz mniejsza liczba koni zgłoszonych do treningu. W ciągu ostatnich dwóch lat liczba koni zmniejszyła się z 1282 w sezonie 2021 do 1070 w sezonie 2023. Kilka lat temu zabłysło światełko nadziei na poprawienie tej sytuacji. Pojawił się nowy dyrektor Dominik Nowacki, doskonały menedżer, znający się na koniach, który zbudował Cavaliadę. Wydawało się, że nareszcie doczekaliśmy się szansy na prawdziwy rozwój wyścigów konnych w Polsce. Po trudnych czasach pandemii, wszystkie środowiska wyścigowe na świecie starają się wspomagać właścicieli, hodowców i trenerów w tym trudnym czasie. Natomiast w Polsce możemy zaobserwować sytuację całkowicie odwrotną, organizator wyścigów zmniejszył liczbę dni wyścigowych i nie podniósł nagród.
Wytworzył się pewnego rodzaju paradoks. PKWK dzierżawi tor Totalizatorowi Sportowemu. Totalizator, w podpisanej umowie, zobowiązuje się płacić za dzierżawę toru PKWK. Jeśli Totalizator zainwestuje w remont stajni czy trybun, wartość dzierżawionego terenu wzrasta i Totalizator musi więcej płacić za dzierżawę. Totalizator zatem zwraca się do PKWK o zmniejszenie czynszu za dzierżawę, na co PKWK nie chcę się zgodzić, więc Totalizator nie inwestuje ani w remonty, ani w rozwój wyścigów konnych.
W poprzednich latach na Służewcu w sezonie było rozgrywanych ponad 50 dni wyścigowych, a kiedyś nawet 60. Tymczasem od trzech lat, gdy na świecie wyścigi są wspierane i rozwijane, Totalizator organizuje minimalną liczbę dni, które są zapisane w umowie, czyli 46 dni wyścigowych i tak jest od trzech lat. Taka różnica to około 80 do 100 gonitw w sezonie mniej. Co za tym idzie – jest mniej gonitw i automatycznie więcej koni się do nich zapisuje, bo nie mają gdzie biegać. Kilkanaście koni w gonitwie, przy mizernych nagrodach, nie zachęca właścicieli do utrzymywania koni, gdyż ciężko jest zarobić pieniądze w licznie obsadzonych gonitwach.
Nasuwa się wniosek, że Totalizator Sportowy wykonuje tylko niezbędne minimum, wynikające z umowy. Wyczuwa się niechęć obecnych władz Totalizatora do środowiska wyścigowego, a właścicieli koni, którzy utrzymują na swoich barkach cały ten biznes, po prostu się lekceważy i nie szanuje. Podczas dużych gali są im odbierane uprawnienia do przemieszczania się po swoich strefach na trybunie honorowej, są wpuszczani na sektory, z których nie widać biegających koni, gdyż stałe miejsca właścicieli oddawane są gościom specjalnym i sponsorom.
Niestety, z tego sponsoringu nic nie wynika. Pieniądze pozyskane od sponsorów rzadko zwiększają pulę nagród i tu się nasuwa pytanie, gdzie te pieniądze się podziały.
Dlaczego gonitwy sponsorowane nie mają dwudziestu tysięcy puli zamiast dziesięciu, skoro ktoś za nie musi te dziesięć tysięcy zapłacić? Co się dzieje z tymi pieniędzmi? Jeśli kwota nie jest włączana do danej nagrody za objętą sponsoringiem gonitwę, to dlaczego w kolejnym sezonie pula nagród na cały rok, nie jest powiększona o skumulowane pieniądze ze sponsoringu przez cały poprzedni sezon? W tym świecie nic nie jest jasne.
Dziwne się wydaje to, że spółki Traf, która zajmuje się zakładami konnymi, nie stać na sponsorowanie gonitw na Służewcu, a na każdej Cavaliadzie rozgrywane są konkursy sponsorowane właśnie przez Traf. Totalizator nie jest zainteresowany rozwojem wyścigów w Polsce i pytanie, czym jest zainteresowany? Firma, która zarabia na wyścigach, nie może zwiększyć puli nagród lub sponsorować gonitw, a stać ją na wspieranie zawodów skokowych. Jak to wygląda? Nie muszę nawet mówić.
Oprócz tego, Totalizator Sportowy dalej nie zdecydował się na zwiększenie puli nagród, a zamiast tego obecnie pogłębiana jest represyjna polityka wobec właścicieli i trenerów. Nie pomoże ona rozwinąć się tej branży.
Moim zdaniem, umowa PKWK z Totalizatorem powinna być renegocjowana lub nawet wypowiedziana, ponieważ w takim kształcie, w jakim obecnie funkcjonują wyścigi w Polsce, nie mamy szans przetrwać. To PKWK powinien być organizatorem, nadzorującym wyścigi w Polsce, podobnie jak jest w krajach bardziej zorganizowanych wyścigowo – Francji, Anglii, Irlandii, czy nawet w Niemczech. Totalizator Sportowy ze swoim nastawieniem do naszej branży może tylko nas zniszczyć, co od wielu lat robi. Pula nagród 8 milionów, którą Totalizator gwarantuje w tajnej umowie z PKWK, nie wzrasta od 12 lat. Jest to sytuacja niespotykana w wyścigach na całym świecie. Zamrożenie puli nagród powoduje upadek branży wyścigowej i hodowlanej. Tak katastrofalnej sytuacji nie ma w żadnym cywilizowanym wyścigowo kraju. Każdy z nas może policzyć, jakie miał koszty życia 12 lat temu, a jakie ma dzisiaj. Uwzględniając samą inflację, wzrost cen energii i innych surowców na przestrzeni ostatnich dwóch lat, ta pula powinna być zwiększona o minimum 20 procent, a żebyśmy mogli zacząć myśleć o jakimkolwiek rozwoju, powinna być podnoszona regularnie co sezon co najmniej o 10 procent. Tymczasem dyrektor toru Pan Dominik Nowacki, odkąd jest na „najważniejszym” stanowisku, biorąc pod uwagę wyścigi i ich rozwój, nie robi w tej sprawie kompletnie nic, a wręcz odwrotnie, czyli zmniejsza liczbę dni wyścigowych, czym pokazuje, że chęci na rozwój po stronie Totalizatora nie ma. Jest to dla mnie osobiście olbrzymi zawód, gdyż w osobie Pana Dominika Nowackiego kilka lat temu widziałem człowieka, który jako jedyny z dotychczasowych zarządzających będzie w stanie nam wszystkim pomóc i w tych trudnych czasach dać wsparcie. Dalszy brak jakichkolwiek działań na rzecz rozwoju naszej branży powoduje powolny upadek wyścigów i hodowli koni w Polsce.
Jakie inne problemy polskich wyścigów konnych Pan dostrzega?
Przede wszystkim skandale z głównym udziałem Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. Przypomnijmy absurdalne sytuacje z ubiegłego sezonu. W Nagrodzie Kozienic 2022 został uznany wynik “łeb w łeb”. Tylko, że ten wynik został zatwierdzony nieprawidłowo. Jeden z koni miał ewidentną przewagę nad drugim, a ostatecznie oba są okrzyknięte zwycięzcami. Po pojawieniu się w Internecie zdjęcia z fotofiniszu, które utwierdziło środowisko wyścigowe w przekonaniu, że podjęta przez sędziów decyzja o orzeczeniu wyniku łeb w łeb jest błędna, głos zabrał Prezes Polskiego Klubu Wyścigów Konnych. W oficjalnym oświadczeniu oznajmił o decyzji podtrzymania wyniku łeb w łeb. Wszyscy widzą, że nie jest on prawidłowo zatwierdzony, a i tak Polski Klub Wyścigów Konnych dalej uznaje, że sędziowie nie popełnili błędu. To dyskredytuje Polski Klub Wyścigów Konnych oraz wszystkich sędziów, a sprawa standardowo jest zamiatana pod dywan. Niestety, w Polsce Jockey Club (PKWK) nie wypełnia swoich sztandarowych powinności. Jest fasadową organizacją, która nie potrafi wesprzeć ani rozwinąć wyścigów konnych.
Kolejnym przykładem takiego skandalu jest ostatnia nagroda St.Leger. Jedna z najważniejszych gonitw w kalendarzu polskich wyścigów, a sędziowie nie wiedzą, gdzie powinna zostać ustawiona maszyna startowa. W wyniku tej niewiedzy gonitwa omyłkowo została rozegrana na złym dystansie, a później unieważniona.
To dwie najbardziej nagłośnione sprawy, ale na tym lista kuriozalnych sytuacji się nie kończy. Wystarczy bacznie obserwować wyścigi i można wyłapać ich w sezonie całe mnóstwo. Czy ktoś jeszcze pamięta dzień, w którym zabrakło na torze dyżurnego kowala i ja osobiście musiałem, jak najszybciej dostać się na bieżnię wyścigową, żeby go zastąpić i okuć swojego konia przed wyścigiem? Na dodatek po fakcie okazało się, że zostałem wpisany, bez mojej wiedzy i zgody, na listę dyżurnego kowala tego dnia. Regulamin mówi, że bez dyżurnego kowala nie mogą się odbywać zawody.
Trzeba nawiązać także do wolnych weekendów w planie gonitw, które zaburzają cykl przygotowawczy koni. Jeśli ktoś chce zajmować się wyścigami i mieć co drugi, czy trzeci weekend wolny, to powinien zmienić branżę. Praca przy koniach wyścigowych trwa 365 dni w roku, więc nie ma co się dziwić temu, że takiego samego zaangażowania wymaga się od organizatorów wyścigów konnych. Dlatego do mnie nigdy nie dotrze argument, że potrzebne są przerwy w postaci wolnych weekendów w trakcie sezonu. Pracownik, dżokej, trener, tak samo organizator i gospodarz toru, powinien być na torze w każdą sobotę i niedzielę – każdy dzień wyścigowy, bez wyjątków. W świecie wyścigów nie ma miejsca na wolne weekendy.
Czy wolne weekendy to jedyny problem, jaki pojawił się w planie gonitw?
Zbyt mało dni wyścigowych powoduje to, że ten plan jest niekompletny i z przerwami, podobnie zresztą było przed rokiem. Wyścigi rozpoczynają się trzy tygodnie przed wiosennymi klasykami i to na dodatek jednym dniem wyścigowym. W tym dniu są tylko cztery gonitwy dla 3-letnich koni, które mają przygotować je do polskich 1000 i 2000 Gwinei. Jednym słowem, wszyscy będą zmuszeni do biegania w tych czterech gonitwach. W efekcie, będą się tam ścigać wszystkie konie, o których trenerzy myślą jako perspektywicznych.
W pierwszy weekend sezonu jest jeszcze mityng we Wrocławiu, ale tam z kolei jest tylko jedna gonitwa dla trzyletnich koni i to takich, które nigdy nie biegały. Wystarczy rozpocząć wyścigi tydzień wcześniej i konie do ważnych gonitw rozłożyłyby się na wiele gonitw. Podobnie jest z końmi starszymi, dla nich na start sezonu przewidziane są tylko trzy gonitwy.
Ogromnym problemem są także dystanse. Ten plan jest okropnie spłaszczony. Większość gonitw rozgrywana jest na 1400, 1600 i 1800 metrów. Gonitwy na 1000 i 1200 metrów to ewenementy, a 2000, 2200, 2400 metrów, to już marzenia. Takich wyścigów na poziomie grupowym po prostu nie ma. Trenerzy są pozbawieni jakiejkolwiek możliwości doboru gonitwy dla swojego konia. Zamiast tego, jak za karę, muszą biegać koniem o predyspozycjach długodystansowych w biegu na 1800 metrów. Jeśli kupi się konia typowo pod kątem wyścigów długodystansowych, ale okaże się on za słaby na starty w gonitwach pozagrupowych (gdzie brak gonitw dystansowych nie jest tak odczuwalny), to okaże się, że jest się w kropce. Taki koń nie ma gdzie biegać. Trzeba się męczyć w wyścigach na 1800 metrów z końmi dużo szybszymi. Nasz wyimaginowany, na potrzeby przykładu, długodystansowy koń, wtedy sobie nie poradzi, a rozpędzać zacznie się dopiero za celownikiem. Z dystansami krótkimi jest podobnie. Sprint to nie 1400 lub 1600 metrów, to są już dystanse średnie – okołomilerskie. Niektóre konie potrzebują wyścigów na 1000 metrów, a wydłużenie dystansów o dwieście metrów, odbiera im szansę na zaistnienie w jakiejkolwiek gonitwie. W takim przypadku koń za każdym razem będzie “gasł” w połowie prostej i przybiegał z tyłu stawki, mimo że talentu mu nie brakuje, po prostu jest rodowitym sprinterem.
Do tego po raz kolejny Nagroda Kurozwęk (kat B) to handikap. W prawdziwym, bo takim nie można już nazywać Nagrody Kurozwęk, wyścigu kategorii B mogłyby konkurować konie z kategorii B i A. Gdy gonitwa jest handikapem, to biegają w niej konie z pierwszej i drugiej grupy. To tak jakby gonitwa Widzowa (kat. B) – przygotowawcza do gonitwy Prezesa Totalizatora Sportowego – byłaby handikapem i najlepsze konie nie miałyby gdzie biegać. Moje pytanie brzmi – kto i po co wymyślił handikap w kategorii “B” ? Czy osoby, które zatwierdzają plan gonitw wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi?
Rzadko jeździ Pan na Partynice, czy to by się zmieniło w sytuacji gdyby było tam więcej dni wyścigowych?
To prawda, nie jeżdżę tam często – może w tym roku to się zmieni. Jednak temat Partynic trzeba zacząć od poruszenia problemu z pulą nagród. Skoro są małe pule, a do kosztów wyścigu trzeba doliczyć transport, logistykę i wynagrodzenie dla człowieka, który się zajmuje koniem, to okazuje się, że dużo ciężej wypracować zysk. Jeśli koń wygra tysiąc złotych, a koszty wyniosą dwa razy więcej, to wyjazd nie ma sensu. Poziom sportowy jest we Wrocławiu na pewno niższy, ale tu (do Warszawy) mam bliżej i dużo łatwiej jest mi zorganizować wyjazd na Służewiec. Często podczas jednego dnia wyścigowego z mojej stajni biega kilka koni. Wyjazd do Wrocławia to spore utrudnienie, ale może się okazać, że to po prostu moje upodobanie, więc próbuję czasami patrzeć na to bardziej obiektywnie. Wtedy pojawiają się kolejne problemy.
Warunki we Wrocławiu, w jakich konie stoją w halach namiotowych, zamiast stajni, to istny koszmar. Mówi się dobrze o wrocławskim torze, ale konie nie mogą czekać na wyścig w upalny dzień w namiocie. Nie ma tam odpowiedniego zaplecza do organizacji wyścigów. Dla przyjezdnych powinny być zorganizowane przyzwoite boksy gościnne, na Służewcu chociaż te boksy są dobre. We Wrocławiu niektórzy po znajomości mogą sobie poupychać konie u kolegów w stajniach, ale jeśli ktoś jest zdany tylko na siebie, to musi się liczyć z męczarnią w namiocie na kilkadziesiąt koni. Tam jest niebywale duszno i gorąco. Nawet ludziom nie da się tego znieść. Ostatnio byłem we Wrocławiu na jesieni i dość krótko czekałem na swój wyścig – wtedy nie było jeszcze tak źle, ale latem jest tam dramatycznie. Do temperatur trzeba dopisać, że te stajnie są wspólne. Konie różnych trenerów stoją obok siebie. Trzeba uważnie wszystkiego pilnować, a same konie też czują się nieswojo. Zaczynają się denerwować, kopią, robi się jeden wielki bałagan. W dodatku te boksy według mnie są po prostu niebezpieczne. Nie wyobrażam sobie jechać na ważny wyścig przez pół Polski i wycofywać konia, bo warunki w jakich musiał czekać na gonitwę, były niedopuszczalne.
W takim razie skupmy się na Służewcu, czy uważa Pan, że jest potrzebne wydłużenie sezonu?
Wydłużenie może nie jest potrzebne na jesieni, ale z pewnością potrzebujemy wcześniejszego rozpoczęcia sezonu. W każdym kraju rozwiniętym pod względem wyścigowym, byłoby to nie do pomyślenia, żeby zaplanować jeden dzień przygotowawczy do pierwszych klasyków.
To wróćmy teraz do puli nagród, o ile musiałaby się zwiększyć, żeby sytuacja uległa zadowalającej poprawie?
Niestety, plan gonitw na sezon 2023 utwierdził mnie w przekonaniu, że polskie wyścigi się nie rozwijają, co już mówiłem. Pula nagród w dalszym ciągu jest zamrożona na wysokości 8 milionów złotych, a wyścigi na niskim szczeblu są bardzo słabo dotowane, przez co nie opłaca się wydać większych pieniędzy na zakup dobrego konia.
Po covidzie Jockey Club brytyjski, który jest właścicielem siedmiu torów, dołożył do puli nagród około dwudziestu milionów funtów, która już wcześniej wynosiła około 50 milionów. Nie zapominajmy, że są tam jeszcze tory, które same się finansują. Co niszczy polskie wyścigi? To, że każdy zakup konia powyżej 10 tysięcy euro, jest zakupem nieracjonalnym, ponieważ prawie żaden koń nie jest w stanie na siebie zarobić. Gdy podzielimy 8 milionów na wszystkie konie zgłoszone do sezonu, to otrzymamy jakąś tragicznie małą kwotę (około 7 500 zł), a trzeba jeszcze pamiętać o odliczeniu podatku, udziału w nagrodzie jeźdźca i trenera, opłaty za zapis oraz kosztach logistyki. Tutaj zarabia tylko kilka procent koni. Zaraz ktoś się oburzy z kontrą, że na Zachodzie ten procent jest jeszcze mniejszy. Dobrze, ale tam nagrody są na zupełnie innym poziomie. Nawet jeśli ma się tam jednego dobrego konia z dziesięciu, to on potrafi dużą część strat wyrównać. W Polsce można być właścicielem kilkunastu koni i nawet jeśli pośród nich jest jeden z najlepszych w całym kraju, to i tak bilans zysków i strat będzie zdecydowanie ujemny. Do tego na Zachodzie jest rozbudowany rynek. Średniego konia można sprzedać za dobre pieniądze, a w Polsce często nawet bardzo dobrego nie da się sprzedać za rozsądne pieniądze.
Trzeba powiedzieć sobie jasno, że Polska na wyścigowej mapie świata nie znaczy nic. Ludzie zaczynają rezygnować z posiadania koni na własność, ponieważ dochodzą do wniosku, że ciągłe dokładanie bez nadziei na poprawę sytuacji ekonomicznej polskich wyścigów, nie ma sensu. Żaden rozsądny człowiek nie będzie inwestował pieniędzy w taki biznes, jeśli nawet przy dobrych wynikach saldo jest na dużym minusie. Gdybyśmy dostali pulę nagród powiększoną o dwa miliony i zaświadczenie, że w następnych latach sukcesywnie będzie ona rosła, to byłbym w stanie to zaakceptować i powiedzieć, że sytuacja zaczęła się zmieniać i widać jakąś poprawę, ale ja po prostu już w to nie wierzę. Nieustannie nas (środowisko wyścigowe) się oszukuje, a sensownych zmian nie widać. Mówię od dawna, że jak nic się nie zmieni, to w naszej branży zostaną tylko fanatycy. Może i bym się zgodził z tym, że niektórzy będą utrzymywać konie zawsze, ze względu na sam fakt bycia właścicielem, ale i ten argument wybito mi z ręki, ponieważ u nas właściciel jest nikim, a sam Tor Służewiec jest nieprzyjazny.
Dlaczego uważa Pan Tor Służewiec za nieprzyjazny?
Możemy zacząć od wejścia na tor, gdzie ochroniarze zaglądają kobietom w torebki. Przecież nie możemy tak funkcjonować. Trzeba pamiętać o szacunku. Właściciele niegdyś mieli swoje loże, teraz są z nich wypędzani, ponieważ Totalizator Sportowy urządza specjalne gale. Na normalnym torze wyścigowym właściciel powinien być najbardziej szanowaną osobą, ale tu nie ma normalności.
Nie ma też luzu, otwartości, swobody. Jeżeli ja wchodząc na tor, zapomnę wejściówki lub zostanie mi założona na rękę zła opaska i ochroniarze nie chcą mnie wpuścić na trybunę, a jestem w trakcie rozmowy z właścicielem, to czuję się okropnie. Potrafiłbym zareagować na taką sytuację, ale jestem trenerem. Nie mogę się wykłócać i wdawać w konflikt. Dlatego przez ostatnie dwa lata praktycznie nie pojawiałem się na torze. Zamiast tego wolałem spędzać czas w stajni gościnnej razem z moimi końmi. Doszło do tego, że wyścigi wolę oglądać siedząc w koniowozie przez Internet, nawet gdy są one na wyciągnięcie ręki. Teraz po prostu lepiej czuję się w swojej ciężarówce z transmisją włączoną na laptopie niż na trybunie toru Służewiec.
Aktualnie nie chcę mieć nic wspólnego z organizatorem wyścigów, ani z jego studiem Służewiec iTV. Warszawa boi się rozmów z trenerami ze względów wizerunkowych. Na Służewcu wszyscy trenerzy krytykują stan toru, organizację, patologie z brakiem szacunku dla właścicieli, więc nie są oni zapraszani do studia. Mnie najbardziej boli to, że jako trener jestem organizatorowi potrzebny tylko przed wielkimi wydarzeniami. Cały rok czuję się poniżany i dyskryminowany, a gdy przychodzą Derby, Wielka Warszawska, czy inne wielkie gonitwy, to nagle organizator sobie o mnie przypomina, ponieważ potrzebuje ode mnie określonych materiałów konkretnie pod to wydarzenie. Przecież trenerzy, właściciele i hodowcy żyją wyścigami cały rok. Dlaczego w takim razie myśli się o nich tylko, gdy mają konia w zapisie do najważniejszej gonitwy sezonu? To kpina. Czułem się już kiedyś olbrzymie skrzywdzony przez środowisko wyścigowe i organizatora. Nie chcę do tego wracać i chciałbym, żebyśmy wszyscy byli traktowani z należytym szacunkiem.
Czy uważa Pan, że studio Służewiec iTV powinno zmienić swoje podejście do zapraszania gości?
Zdecydowanie. To nie jest nawet tak, że przez studio iTV pomijani są trenerzy niewygodni. Aktualnie w Warszawie do studia nie są już zapraszani żadni trenerzy. Podam przykład, o którym czasami myślę – młody człowiek przychodzi na wyścigi konne od trzech lat, a nawet nie wie, jak wyglądają trenerzy Olkowski, Wnorowski, czy Kosicki. Już nawet nie mówię o sobie, bo mam niewyparzony język i ze względów politycznych nie mam nawet co myśleć, o wizycie w studiu. Wszyscy wiedzą tylko jak wyglądają eksperci, a przecież bardziej wartościową informacją płynącą ze studia byłyby słowa bezpośrednio od trenera na temat jego konia, niż wyimaginowane, wydedukowane i wywróżone tezy prowadzących. Prywatne upodobania ekspertów nie mogą wypaczać przekazu. Nowy widz nie może zniechęcać się do trenera, czy właściciela, przez to, że jest on źle przedstawiany.
Dlaczego, nikt się nie przyzna do błędu, dlaczego nie nawiąże poprawnego dialogu w sprawie poprawy sytuacji z ludźmi, którzy mają największe pojęcie o wyścigach?
Jakie są inne tego typu niejasności?
Plan gonitw jest jedną z najważniejszych informacji, jakie organizator ma obowiązek przekazać do wglądu publicznego, ale w Polsce jest on ujawniany zdecydowanie za późno. Przez to nie ma mowy o jakimkolwiek planowaniu. Dlaczego nie ma ogłoszonego planu rozwoju w oparciu o zwiększenie puli nagród? O planie premii hodowlanych, nawet nie ma co mówić. Nie wiemy, po co kupujemy konie i dlaczego. Można nabyć dziesięć koni
długodystansowych w listopadzie, a kilka miesięcy później dowiedzieć się, że plan gonitw nie uwzględnia żadnych wyścigów grupowych rozgrywanych na dystansach dwóch kilometrów. Przecież w takim działaniu nie ma najmniejszej przejrzystości.
Plan musi być ogłoszony dużo wcześniej. Najpóźniej – przed sezonem aukcyjnym. Wtedy wszystko musi być już jasne. Skąd mamy wiedzieć, na jakie wydatki możemy sobie pozwolić? Załóżmy, że w następnym sezonie pula nagród wzrośnie o 100 procent, będzie równa 16 milionów złotych. Gdyby potencjalny właściciel miał taką informację pod koniec sezonu poprzedniego, to na aukcji najprawdopodobniej kupiłby dużo droższe konie. Byłby to także sygnał dla obecnych właścicieli, że jednak warto zostać na wyścigach, ponieważ w większym stopniu zwrócą się poniesione koszta. Wbrew pozorom, całą tę zabawę Polskiego Klubu Wyścigów Konnych i Totalizatora Sportowego w wyścigi konne, finansują właściciele, hodowcy i trenerzy, którzy są pozbawieni jakichkolwiek przywilejów. W Polsce są oni nikim.
Dlaczego uważa Pan, że zamrożenie puli nagród na obecnym poziomie jest dla polskich wyścigów strzałem w kolano?
Będę wałkował ten temat aż w końcu wszyscy zrozumieją. Podnosi mi się ciśnienie, gdy myślę, że pula nagród nie wzrosła od dwunastu lat. Zawsze się pytam swoich rozmówców, czy chcieliby zarabiać, tyle samo co dwanaście lat temu. Wszyscy oczywiście parskają śmiechem, ale mi nie jest do śmiechu. Dla nas (środowiska wyścigowego) takie są realia, ponieważ my właśnie tyle zarabiamy. Kiedyś trening kosztował 1200 złotych, a teraz dwa razy więcej, a jednak nagrody nie uległy zmianie. Niektórzy mówią, że sobie radzą, ale to jest tylko teatr, dobra mina do złej gry. Żadna stajnia nie funkcjonuje w Polsce dobrze. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej, ale to wszystko powinno być wyniesione na zupełnie inny poziom. Mamy ogromne koszty, które są porównywalne do tych na Zachodzie. Różnica jest taka, że najlepszy trener we Francji za miesiąc treningu liczy sobie 3000 euro, a w Polsce 600 euro, więc pięć razy mniej. Jakby w Polsce trening kosztował 1500, czy 2000 euro, to każdego trenera byłoby stać na normalne funkcjonowanie, ale przecież nikt nie kupi konia, żeby później za niego płacić 1500 euro miesięcznie (rocznie 18 tysięcy euro), żeby ten zarobił w sezonie 8000 złotych (1,7 tysiąca euro). To i tak jest kwota, która obejmuje zwycięstwo w gonitwie IV grupy dla koni pełnej krwi angielskiej (6500 zł) i kilku niższych płatnych miejsc. Na przykład we francuskim Deauville ciężko znaleźć wyścig z pulą nagród poniżej 15 tysięcy euro.
Gdy przeglądam katalogi, to mi tak samo, jak większości zainteresowanych, rzuca się w oczy dysproporcja nagród. Szczególnie widoczne jest to, gdy spoglądamy w stronę Azji. Ostatnio w katalogu natknąłem się na konia, który biegał trzy razy dwulatkiem w Japonii. Wygrał jeden wyścig i był dwa razy drugi, a zarobił 700 tysięcy funtów. W Hong Kongu za zwycięstwo gonitwy na poziomie czwartej grupy koń inkasuje kilkadziesiąt tysięcy euro. Dlatego tam pojawiają się dobre konie, inwestorzy, wielkie nazwiska. W Polsce z pulą nagród oferowaną przez Totalizator Sportowy nie ma żadnych szans na rozwój. Potwierdza to liczba zgłoszonych koni do sezonu 2023. Jest to najmniejsza liczba od wielu lat. Nawet ludzie, którzy mieli konie od kilkunastu lat, teraz z tego rezygnują. Nie ma szans na zachowanie korzystnego bilansu finansowego na wyścigach, a do tego nie ma rynku zbytu dla koni. Nie ma żadnych aukcji. W innych krajach dba się o sprzedaż, ale już trzymajmy się nagród. Dwanaście lat jesteśmy gnębieni takimi samymi pulami.
Wspomniał Pan o poprawie poziomu reprezentowanego przez polskie konie (ten fragment rozmowy znajdzie się w drugiej części wywiadu, która już wkrótce ukaże się na Traf News – przyp. red.), czy widzi Pan także poprawę w kwestii organizacji wyścigów na przestrzeni ostatnich lat?
Z perspektywy trenera nie ma tu żadnego rozwoju. Aktualnie widzimy dorzynanie naszej branży. Totalizator szczyci się wspieraniem polskiego sportu, ale brak zwiększania puli nagród na wyścigach konnych od dwunastu lat, to powolne zabijanie polskich wyścigów konnych. Jeśli miałbym teraz dobre konie, którymi mógłbym coś wygrać za granicą, to byłby jedyny sposób na odbicie się od dna. W takiej sytuacji już lepiej samemu stąd uciekać i patrzeć na Polskę, jak na egzotyczny kraj.
A więc nic się nie zmienia?
Zmienia się, ale nie w takiej kolejności jak powinno. Zmienił się między innymi sposób docierania do ludzi spoza środowiska. Działania marketingowe toru zostały odmienione i przystosowane do aktualnych czasów, czemu w takim razie nie można zrobić tego samego z wyścigami? Co nam po dobrej reklamie, jak produkt, czyli wyścigi, nie mogą się obronić. Mam wrażenie, że z każdym rokiem zbliżamy się do zamknięcia branży wyścigowej w Polsce.
Wyjątkiem na tle całej reszty, o której mówię, jest informacja o tym, że Wielka Warszawska po raz pierwszy w historii została zakwalifikowana do gonitw rangi Pattern. Jest to olbrzymi krok naprzód i na pewno spowoduje wzrost popularności i prestiżu na arenie europejskiej. Wielka Warszawska w tej chwili jest najwyżej dotowaną gonitwą rangi Listed w Europie z wygraną za pierwsze miejsce około 50 tys. euro. Na pewno przyjadą do nas na ten wyścig dobre konie z Zachodu, z którymi ciężko będzie nam rywalizować.
Do Polski właściciele kupują konie średniej jakości, za stosunkowo małe pieniądze, przez ogólny system dotowania wyścigów. Według mnie, dobrym systemem byłoby dotowanie naszych wyścigów od dołu – od podstaw. To spowodowałoby, że właścicielom opłacałoby się kupować droższe, a co za tym idzie lepsze konie. Te z kolei za kilka lat mogłyby podnieść ogólny poziom naszych wyścigów. W tej chwili wygląda to tak, jak w krajach trzeciego świata. Wszędzie dookoła są slumsy, a na środku stoi jeden pałac, który jest zarezerwowany dla elit i w naszym przypadku jest nim Wielka Warszawska.
W takim razie, jakie jest Pana marzenie?
Zawsze marzyłem o wygraniu Łuku Triumfalnego, ale aktualnie nie mamy szans kupić do Polski konia z nadziejami na walkę w gonitwie tej rangi. Teraz mam inne marzenie – chciałbym tylko móc sobie pozwolić na wyjazd z tego kraju. Chciałbym kupić farmę w Irlandii, pracować tam całymi dniami, tak jak i tutaj. Jednak tam mógłbym myśleć o czymś więcej niż tylko tym, jak przeżyć kolejny sezon, wygrywając grosze. Przecież ja nie jestem trenerem, który nie może wygrać gonitwy – od dawna jestem w czołówce, a i tak nie jest kolorowo. Jestem w stanie podtrzymywać swoją trenerską działalność tylko dlatego, że pracuję na kilku etatach – jako trener, jeździec, kierowca, dostawca, pomocnik stajenny itd.
Realnie myśli Pan o przeprowadzce za granicę?
Tak i nawet nie patrzę na to, jak na marzenie niemożliwe do spełnienia, tylko jak na cel. Ogólnie tak już mam, że marzenia przekuwam w cele i nieustannie dążę do ich realizacji, więc myślę, że w końcu to zrobię. Wyjadę z Polski i będę żył w normalnym kraju, gdzie hodowla i wyścigi dają ludziom przede wszystkim satysfakcję oraz zadowolenie, a dopiero w dalszej kolejności możliwość zarobku. Jest mi przykro, że obecnie w polskich wyścigach nie ma szansy ani na satysfakcję, ani na zadowolenie, ani na prawdziwy rozwój.
Czy chciałby Pan w jakiś sposób podsumować swoje odczucia na myśl o obecnym stanie polskich wyścigów konnych?
Dopóki polskimi wyścigami rządzą ludzie z nadania, przywiezieni w pudełkach, to ta branża nie ma szans na rozwój. Celem powinno być renegocjowanie umowy Polskiego Klubu Wyścigów Konnych z Totalizatorem lub całkowite jej zerwanie. W tym momencie trzeba podjąć jakąś akcję. Warto się przyjrzeć modelom angielskim czy francuskim i temu, w jaki sposób ich Jockey Cluby zarządzają całym przemysłem wyścigowym, a poszczególne tory są tylko organizatorami dni wyścigowych. Należy otworzyć się na krytykę, wyciągnąć wnioski i skupić się na pracy nad rozwojem polskich wyścigów konnych. Chciałbym, żeby ich sytuacja w końcu zaczęła się poprawiać.
Rozmawiał Michał Celmer