W niedzielę 5 maja na Służewcu zostaną rozegrane ważne gonitwy dla koni z roczników, które startują w Derby – Nagroda Irandy dla trzyletnich folblutów oraz Memoriał Stanisława Sałagaja dla czteroletnich koni arabskich. Historia patronów tych gonitw – Irandy i Stanisława Sałagaja – jest ze sobą nierozerwalnie związana. Przypominamy ją we fragmentach wywiadu-rzeki z nieżyjącym już Stanisławem Dzięciną, przed laty znakomitym dżokejem i wybitnym trenerem.
Robert Zieliński: W jaki sposób rozpoczęła się Pańska kariera trenerska?
Stanisław Dzięcina: To, że zostałem trenerem, zawdzięczam mojemu starszemu koledze, trenerowi Henrykowi Szymańskiemu. Był on moim sąsiadem, jeździłem też jako dżokej na trenowanych przez niego koniach. Właśnie Szymański namówił mnie, żebym skończył szkołę z myślą o przyszłej karierze trenerskiej. Do technikum rolniczego chodziłem wspólnie ze Stanisławem Sałagajem, moim kolegą dżokejem, później znakomitym trenerem. Maturę zdałem jeszcze jako dżokej, następnie zaliczyłem na Służewcu egzamin trenerski. Rozpocząłem pracę w roli trenera w listopadzie 1974 roku. Przejąłem stajnię właśnie po kończącym karierę Henryku Szymańskim, w której były głównie konie ze stadniny w Mosznej, z którą później przez wiele lat owocnie współpracowałem. Przez pierwsze dwa lata dżokejem w mojej stajni był mój przyjaciel Stanisław Sałagaj. Sam zakończyłem przedwcześnie karierę w wieku 40 lat z jednego powodu – ciągłych kłopotów z utrzymaniem wagi. Miałem już dość męczarni i głodowania. Musiałem zrezygnować, kiedy najlepiej mi szło jako dżokejowi. Nabrałem wtedy doświadczenia jako jeździec, trafiały mi się dobre konie, wygrywałem dużo znaczących wyścigów. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Udana kariera trenerska zrekompensowała mi wcześniejszą rezygnację z jazd w wyścigach.
Co sprawiło, że z miejsca tak dobrze zaczęła się Pana kariera jako trenera?
Od początku miałem szczęście. Bez niego trudno cokolwiek osiągnąć na wyścigach i chyba także w życiu. Szczęście jest na wyścigach być może nawet ważniejsze niż fachowość, chociaż oczywiście trzeba znać się na swojej pracy. Jednak najważniejsze to trafić na dobre konie, to one tworzą wielkich trenerów, a nie odwrotnie. Ważne są też takie trudne do wyuczenia cechy, jak intuicja, nos i oko do koni. Do każdego trzeba podejść indywidualnie, wyczuć jego predyspozycje, odpowiednio pokierować jego karierą (menażowanie). Już w pierwszym roczniku trafiły mi się w treningu dwie młode perełki z Mosznej – Iranda (Deer Leap – Intrada po Dorpat), pochodząca z linii słynnej Liry, imieniem której nazwany jest w Polsce Oaks, a także Jurystka, córka znakomitego reproduktora Negresco i świetnej na torze Jurysdykcji po Aquino. Później także miałem dużo szczęścia do dobrych klaczy. Zostało mi też w stajni kilka dobrych koni po trenerze Szymańskim. Jednak początek zapowiadała się fatalnie. Kończyłem właśnie jesienią 1974 roku karierę dżokejską u trenera Andrzeja Walickiego, który później był moim stałym wielkim rywalem, nasze konie walczyły o najwyższe laury. Stajnie ze sobą sąsiadują i obserwowaliśmy na kółku roczniaki z obu stajni. U Walickiego piękne, wyrośnięte konie ze znakomitymi rodowodami, a mój przydział był przedmiotem kpin obserwatorów. Małe, delikatne koniki, eksterierowo nie prezentowały się okazale. Sukcesów, to ty z nimi nie osiągniesz – mówili znajomi.
Chyba nie trafili zbytnio z tymi prognozami?
Czas pokazał, jak bardzo się mylili w sądach. Ja już na początku wiedziałem, że lekceważone Espaniola i przede wszystkim późniejsza derbistka i gwiazda toru Iranda, to klasowe konie. Co do Jurystki nie było wątpliwości, gdyż miała świetne pochodzenie. Jednak wcześniej, przed sukcesami tych klaczy jako dwulatek, udanie rozpoczęły sezon 1975 w moim treningu starsze konie. Orton (Balustrade – Ortona) wygrał Nagrodę Rulera, a w Derby był drugi, ulegając jedynie wyśmienitej iwniańskiej Sekwoji, a bijąc Sartona. Z kolei Da Score (Negresco – Da Seta) wygrał St. Leger przed Sycowem i Ortonem, a w Derby był czwarty, a w Wielkiej Warszawskiej drugi za Dejem.
To miał Pan prawdziwe wejście smoka w pierwszym roku w roli trenera – wygrane dwa klasyki: Rulera i St. Leger, drugie miejsca w Derby i Wielkiej Warszawskiej. Trudno sobie wymarzyć lepszy debiut. A jak potoczyła się w tym samym sezonie kariera Irandy i Jurystki jako dwulatek?
Iranda długo nie mogła przekonać do siebie wielu osób. Nie wróżono jej wielkiej kariery, gdyż była córką słabego reproduktora Deer Leapa, który ani wcześniej ani później nie dał bardzo dobrego konia. Jego przychówek charakteryzował się tym, że był szybki, ale sprawdzał się tylko na krótszych dystansach, powyżej 2000 metrów zawodził. Jednak Iranda już w wieku dwóch lat udowodniła, że jest najlepszym koniem w roczniku. Co prawda przegrała o łeb nagrodę Stolicy – którą bardzo lubiłem i już w pierwszym roku kariery trenerskiej chciałem ją wygrać – do świetnego strzegomskiego dwulatka Hefajstosa, ale pokonała go później, przekonywująco o 0,75 długości, w najważniejszym wyścigu dla koni dwuletnich – Nagrodzie Ministerstwa Rolnictwa. Dosiadał jej w tej gonitwie dżokej Czesław Rajewski, później znany trener. Jurystka wystartowała dwulatką późno i biegała tylko dwa razy, gdyż była szczupła, późnodojrzewająca i długodystansowa. Ja nigdy nie spieszyłem się w treningu koni, nie eksploatowałem ich, czekałem aż dojrzeją. Jurystka najpierw wygrała wyścig grupowy, a później Nagrodę Cardei i była jako dwulatka niepokonana.
W wieku trzech lat kariery Jurystki i Irandy przeszły do historii polskich wyścigów nie tylko ze względu na świetne wyniki, ale również legendarny pech w Derby Stanisława Sałagaja. Fatum zaczęło się podobno od Derby, w którym dosiadana przez niego Dziwaczka przegrała minimalnie z Solalim, choć na jednym ze zdjęć zrobionych pod kątem wyglądało, jakby to Sałagaj nieznacznie zwyciężył. Najbardziej jednak ten jego pech wzmocniła i utrwaliła historia Jurystki i Irandy…
Sezon 1976 był praktycznie jednym wielkim popisem Irandy. Pokazała, że jest klasowa – szybka i wytrzymała. Wygrała kolejno nagrody Strzegomia, Rulera, Soliny, Derby i Wielką Warszawską! W Rulera Iranda, dosiadana już przez stajennego dżokeja Sałagaja, łatwo pokonała wysoko cenionego widzowskiego Duplikata, bez trudnu triumfowała też wcześniej w Nagrodzie Strzegomia i później w Soliny. Jednak Juruystka miała „papier” i dodatkowo pokazała błysk, wygrywając w wielkim stylu z ogierami Nagrodę Iwna. Też oczywiście pod Sałagajem, który jeździł wtedy na obu tych wspaniałych klaczach. Z tyłu były Neon i Duplikat. Menażowałem Irandę i Jurystkę tak, by do Derby nie spotkały się razem w wyścigu, nie rywalizowały też na próbnych galopach.
I jak wyglądała kwestia ustalania dosiadów w Derby?
Sałagaj miał wielki dylemat, długo nie mógł dokonać wyboru, na której z nich pojedzie w Derby. Czekał co ja powiem, a ja też do końca nie byłem przekonany, która jest lepsza. Jednak na ostatnim galopie przed Derby, jeszcze przed zapisami, kazałem mu siodłać Irandę. Mimo tego Sałagaj zdecydował, że w Derby pojedzie jednak na Jurystce. Na Irandę zamówiłem Jana Filipowskiego, który dwa lata wcześniej wygrał u trenera Macieja Janikowskiego Derby na trójkoronowanym Czerkiesie, ale wtedy nie miał w swojej stajni konia, który mógłby walczyć o błękitną wstęgę. Złapałem go w domu w ostatniej chwili, przed wyjazdem na wyścig zagraniczny. Gdy usłyszał, że chodzi o Irandę, natychmiast zgodził się pojechać na niej w Derby.
Jak wyglądał sam wyścig – Derby 1976?
Faworytką Derby była iwniańska Smużka, ale Iranda pokonała ją o szyję. Sałagaj na Jurystce przyjechał czwarty. Nie dlatego, że była słabsza, ale wiecznie miała jakieś problemy. Irandę, ze względu na wyniki, trzeba sklasyfikować wyżej Jurystki, była chyba najlepszą klaczą, jaką trenowałem, ale Jurystka też miała ogromne możliwości. Kto wie, czy potencjalnie nie większe. Jednak w bieganiu przeszkadzało jej słabe zdrowie, przede wszystkim częste u klaczy problemy z rujami. Ona niemal bez przerwy „paliła się”. Gdyby nie to, byłaby wielka. Tak naprawdę pokazała w pełni na co ją stać tylko raz, w Nagrodzie Iwna. Obie klacze były poza tym inne. Iranda była szybka, łatwo mijała inne konie. Jurystka była bardziej dystansowa, wytrzymała.
Jak potoczyła się dalsza kariera Irandy i Jurystki?
Po Derby obie biegały trochę słabiej. Iranda, już pod Sałagajem, była druga w Oaksie, przegrywając o pół długości z dosiadaną przez Mieczysława Mełnickiego Smużką (Mehari – Synogarlica). Później zajęła trzecie miejsce w norweskim Oaks w Oslo. Jurystka była natomiast czwarta w St. Leger. W Wielkiej Warszawskiej nastąpił wielki powrót Irandy, choć wcześniej znów było wielkie zamieszanie z jeźdźcami. Sałagaj nie mógł jechać na Irandzie, więc poprosiłem Filipowskiego, który przecież wygrał na niej Derby. Jednak Filipowski pracował wówczas u trenera Walickiego i stwierdził, że woli jechać na Negrosie, który był wtedy wschodzącą gwiazdą toru, poszła fama o jego wielkiej klasie. Wrócił po kontuzji i wygrał dowolnie cztery wyścigi z rzędu. Negros urósł na faworyta Wielkiej Warszawskiej, a większość osób myślała, że Iranda – po porażkach w polskim i norweskim Oaks – już się nie podniesie. W WW posadziłem na nią dżokeja Wojciecha Ryniaka. Wyścig był rozgrywany w błocie po kolana, ćwiartki 34-35 s na 500 m, ale Iranda, która lubiła taką nawierzchnię, wygrała w wielkim stylu, bijąc Demesza. Negros pod Filipowskim był trzeci.
Iranda i Jurystka okazały się później znakomitymi matkami w hodowli…
Tak, urodziły kilka dobrych koni, które trenowałem. Iranda, która padła w 1988 roku dała: Ibralę (matkę Ivomeca), Iberię, Innamoratę, Irydiona, Inkluza, Ingrid, Irlandię i Insoma (wiele lat po przeprowadzeniu tego wywiadu okazało się, że Iranda jest prababką derbistów ze Służewca – Infamii i Intensa – przyp. red.). Jurystka była jeszcze lepsza w hodowli. Urodziła przede wszystkim czeskiego derbistę, klasowego Jurora i oaksistkę Jurneę, matkę bardzo dobrej później Junoszy. Inny przychówek Jurystki to: Jubilat, Jupp, Juranda, Judea, Judykat, Janówka, Jura i Jubika. Większość z tych koni miała jednak tendencje do kontuzji, często łamały one nogi. Niestety, ostatnia córka nieżyjącej już Jurystki – Jurydyka (po Who Knows) nie trafiła już do mnie, została wydzierżawiona do Wiednia, gdzie wygrała austriacki Oaks.
Którego z trenowanych przez siebie koni uważa Pan za najlepszego?
Chyba zdecydowałbym się na derbistę z 1979 roku Skunksa, chociaż wspaniałym koniem był też Juror. Na długim dystansie wytrzymały Juror mógłby pobić Skunksa. Juror biegał też w roczniku z bardzo dobrymi końmi, choćby z podwójnym derbistą z Wiednia i Warszawy Nemanem (Dakota – Narew po Mehari). Poza tym do Jurora mam większy sentyment, gdyż był synem trenowanej przeze mnie Jurystki. Natomiast kozienicki Skunks (Doryant – Sekunda po Surmacz) trafił do mnie przypadkowo. Dostawałem konie z Mosznej, ale w 1978 roku stadnina w Kozienicach postanowiła rozlosować konie wśród trenerów. Jednak dla tych trenerów, z którymi na stałe współpracowała, wybrała do losowania teoretycznie lepszą grupę koni. Skunksa wśród nich nie było. Jeden z trenerów chyba go nawet odrzucił i dostałem go po drugim losowaniu. Skunksa nikt nie chciał i nikt nie wróżył mu nawet średniej kariery. Gdy przyszedł do stajni, to była skóra i kości, a nie koń. Był straszliwie chudy, nie miał apetytu, ciągle były z nim jakieś problemy.
Zmienił się jednak z brzydkiego kaczątka w prawdziwego księcia.
Okazało się, że dostałem jednego z najlepszych koni w historii polskich wyścigów konnych. Skunks był chyba najszybszym koniem, jaki biegał na Służewcu. Miał kapitalne przyspieszenie, mijał rywali jak rakieta. Skunks tworzył nierozerwalną parę ze swoim rówieśnikiem, moszniańskim Akceptem. Oba konie biegały razem, pomagały sobie, rywalizowały ze sobą. Zasłużony hodowca z Mosznej Władysław Byszewski zarzucał mi nawet, że faworyzuję kozienickiego Skunksa kosztem jego pupila Akcepta. Ja jednak obserwowałem oba konie na treningach i wiedziałem, że Skunks jest bezdyskusyjnie lepszy. Do historii przeszły też słynne wielokrotne pojedynki Skunksa z innym kozienickim crackiem, trenowanym przez Arkadiusza Goździka Czubarykiem (Erotyk – Czeczma). Skunks i Czubaryk stanowiły niemal nieodłączną parę, służewiecką publiczność ekscytowała ich walka, do której czasami włączał się Akcept.
Jak przebiegała kariera kozienickiego Skunksa, którego uznał Pan, obok moszniańskiego Jurora, za najlepszego konia, jakiego Pan trenował?
W mojej stajni Wawrzyńcowice pojawili się niemal jednocześnie, w 1978 roku, wspaniały dżokej Mieczysław Mełnicki, który wrócił niedawno z kontraktu w Niemczech Zachodnich i jeździł u mnie przez sześć kolejnych lat oraz świetny jak się później okazało dwulatek z Kozienic Skunks (Doryant – Sekunda po Surmacz), który przypadł mi w losowaniu. Mełnicki przyszedł do mnie od trenera Jerzego Jednaszewskiego, który nie miał wielkich koni, a u niego w stajni pracował też Andrzej Tylicki, wtedy młody i już bardzo utalentowany. To późniejszy champion dżokejów w Niemczech i dwukrotny zwycięzca Derby w Hamburgu (na Acatenango i jego znakomitym synu Lando, który wygrał też Japan Cup – przyp. red.). Tylicki dopiero zaczynał wtedy karierę, ale szybko wyjechał z Polski po wygraniu Derby na siostrze Konstelacji – Kosmogonii u trenera Andrzeja Walickiego. Skunks, chociaż był późno urodzony, chudy (zaledwie 176 cm w popręgu), delikatnego zdrowia i słabo jadł, to na torze leciał jak szatan, miał fantastyczne przyspieszenie. Początkowo nie spodziewaliśmy się, że będzie klasowym koniem. Na konia numer 1 w stajni lansowano moszniańskiego Akcepta (Weidwerk – Aklamacja), który okazał się bardzo dobrym koniem, ale nie tak znakomitym jak Skunks. Pierwszy sygnał Skunks dał, kiedy poniósł amatorkę, strzelił jej na torze roboczym z taką szybkością i impetem, że prawie wjechała w pobliską kapustę. Po raz kolejny na robocie usiadł już na niego doświadczony jeździec. Jednak on także nie potrafił go utrzymać i Skunks galopował w tempie i na dystansie, które sobie sam narzucił.
Co zwojował Skunks w wieku dwóch lat?
Dwulatkiem Skunks biegał tylko trzy razy. Zaczął od zwycięstwa w Nagrodzie Próbnej i później wystartował w najważniejszym wyścigu dla dwulatków – Nagrodzie Ministerstwa Rolnictwa. Nie jechał jeszcze wtedy na nim Mełnicki, gdyż wybrał w ramach naszej stajni Akcepta, zapisanego do tego samego wyścigu. Akcept uchodził wówczas za faworyta, gdyż wygrał wcześniej nagrody: Próbną, Stolicy i Sofii na Mityngu Państw Państw Socjalistycznych i stał się pierwszą gwiazdą rocznika. W Nagrodzie Ministerstwa Rolnictwa doszło też do pierwszego z wielu słynnych pojedynków Skunksa z wybornym Czubarykiem (Erotyk – Czeczma po Dear Leap), który później był dwa razy drugi w Preis von Europa G1, najważniejszym wyścigu sezonu w Niemczech. Górą wyszedł z niego Czubaryk, głównie dzięki dobrej jeździe i cwaniactwu wyścigowemu, dosiadającego go Andrzeja Tylickiego, którzy przechytrzył Mieczysława Mełnickiego na Akcepcie i Bolesława Mazurka na Skunksie. Skunks szedł polem na prowadzeniu i robił miejsce przy kanacie dla Akcepta. Jednak Tylicki to wyczuł, przeszedł przy bandzie i wygrał o 0,75 długości. Skunks był drugi, a zamknięty „w klatce” Akcept trzeci, dwie długości za nimi. W Nagrodzie Mokotowskiej Mełnicki pojechał już na Skunksie. Wyścig poprowadził Akcept, a Skunks i Czubaryk wzajemnie się pilnowały. Na prostej Skunks nie dał rywalom żadnych szans, kapitalnie przyspieszył, wygrał o 1,5 długości przed Czubarykiem. Akcept był trzeci, o kolejne trzy długości z tyłu. Skunks został zimowym faworytem na Derby, a publiczność mogła podziwiać pierwsze z jego słynnych przyspieszeń na prostej, które sprawiały, że podekscytowani kibice wstawali z miejsc, bo wydawało się, że inne konie stoją w miejscu, a Skunks frunie po zwycięstwo.
Wiosna 1979 roku była już prawdziwym popisem trójki Dzięcina – Mełnicki – Skunks…
Nie tylko Skunksa, ale też całej polskiej hodowli i wyścigów. W 1979 roku polskie konie naprawdę liczyły się w Europie na tym najwyższym poziomie! Skunks zaczął od zwycięstwa w Nagrodzie Rulera, w której pokonał Czubaryka i Narzana. W Produce, czyli Nagrodzie Iwna, wygraliśmy już całą stajnią. Pierwszy był Skunks, drugi Akcept, a Czubaryk musiał się zadowolić trzecim miejscem. Derby oglądały nieprzebrane tłumy widzów, o jakich dziś na Służewcu możemy marzyć, było kilkadziesiąt tysięcy kibiców, którzy chcieli zobaczyć pojedynek dwóch wybitnych koni – Skunksa i Czubaryka. To były prawdziwe gwiazdy, znane w całej Polsce, a cała Warszawa chciała na żywo obejrzeć, który z nich zostanie derbistą, emocjonowano się niebywale, który z nich będzie lepszy. Publiczność była podzielona na zwolenników Skunksa i Czubaryka. W Derby Skunks udowodnił, że jest najlepszy na torze. Wygrał aż o trzy długości przed Czubarykiem, który tylko o łeb wyprzedził Kofeinę, a czwarty był Akcept.
Jakie były plany wobec Skunksa po zdobyciu Błękitnej Wstęgi?
Po Derby Skunks startował z powodzeniem w wiedeńskim i warszawskim St. Leger, chociaż tego drugiego nie wygrał. Doszło wtedy do słynnej historii. Dosiadający Czubaryka Jerzy Ochocki dostał wtedy od trenera Arkadiusza Goździka sztywne dyspozycje pilnowania Skunksa, który galopował z tyłu i za bardzo wziął je sobie do serca. Sałagaj na Akcepcie podyktował bardzo wolne tempo, ale na 1200 m przed celownikiem zaczął uciekać. Ochocki ciągle jechał z tyłu, pilnując Skunksa, jak mu Goździk przykazał. Kiedy zorientował się, że Akcept jest już daleko, było za późno. Akcept pewnie wygrał St. Leger o trzy długości przed Skunksem. Czubaryka wyprzedził jeszcze Aladyn. Oburzona publiczność protestowała, myśląc, że wyścig był ustawiony, tak zwany „lubelski”, z wypuszczeniem słabszego konia do przodu. Jednak wszystko było uczciwie, tylko dżokej na Czubaryku popełnił błąd taktyczny. Do niego można mieć pretensje, że nie gonił Akcepta. Skunks nie musiał, gdyż był bardzo szybki i odpowiadało mu wolne tempo, poza tym wygrywał drugi koń z mojej stajni, nie było więc konieczności wyprzedzania go, choć akurat dla stadnin, które były hodowcami Akcepta i Skunksa, oczywiście miało to znaczenie.
Przed austriackim St. Leger Skunks się skaleczył i obawiałem się, czy po podróży będzie w dobrej formie. Jednak biegł wspaniale i wygrał o 1,5 długości, ale o mały włos nie odebrano nam zwycięstwa. Mełnicki na Skunksie, mając mało miejsca, przycisnął dwa konie do kanatu, ale na szczęście skończyło się tylko na upomnieniu. Drugie miejsce zajęły łeb w łeb Aladyn pod Bolesławem Mazurkiem i koń z Austrii.
Ukoronowaniem trzyletniej kariery Skunksa i Czubaryka był jednak występ w Kolonii w najważniejszej gonitwie porównawczej w Niemczech – Wielkiej Nagrodzie Europy G1 (Grosse Preis von Europa), która jest niemieckim odpowiednikiem Nagrody Łuku Triumfalnego i naszej Wielkiej Warszawskiej, gromadzi na starcie czołowe konie z wielu krajów. To był jeden z najlepszych występów polskich koni w historii…
Skunks i Czubaryk pojechały do Kolonii opromienione wielkimi sukcesami zagranicznymi, Skunks wygrał St. Leger w Wiedniu, a Czubaryk pod Sałagajem spisał się rewelacyjnie podczas Mityngu Państw Socjalistycznych w Berlinie. Wygrał Nagrodę Moskwy (drugi w tej gonitwie był Akcept pod Mełnickim!) i prestiżowy Puchar Kongresu (Akcept był tym razem czwarty), bijąc superkonie radzieckie i rekord toru należący do słynnego Anilina (2 min 56,1 s na 2800 m). Na tym samym mityngu, trenowany przeze mnie Jerot (Taurów – Jasiołka), półbrat mojego późniejszego cracka Jarabuba, wygrał pod Mełnickim Nagrodę Warszawy. To był prawdziwy triumf polskich koni nad tymi z potężnego ZSRR, a te sukcesy w tamtych trudnych czasach miały dla polskich kibiców także duży wymiar pozasportowy. Rok wcześniej, na mityngu w Warszawie, Jerot wygrał Nagrodę Napajedli.
Jak było ze Skunksem i Czubarykiem w Nagrodzie Europy? Wiemy, że Skunks był czwarty, a Czubaryk drugi, ale suchy wynik nie oddaje dramaturgii tej gonitwy, a także tego, że była wielka szansa ten prestiżowy wyścig wygrać.
W Wielkiej Nagrodzie Europy mieliśmy wielkiego pecha, była rzeczywiście niepowtarzalna okazja, żeby wygrać ten słynny wyścig. Była liczna stawka (13 koni), jechał w tej gonitwie między innymi legendarny angielski dżokej Lester Piggott, a nasze konie wylosowały dwa ostatnie numery startowe i musiały pokonywać zakręt szerokim kołem. Na dodatek po starcie Skunks z Czubarykiem zderzyły się i Mełnicki musiał na moim koniu wycofać się do tyłu. Wyścig poprowadził dość wolno (czas na 2400 m – 2 min 32 s) znakomity niemiecki Nebos, później wielokrotny champion niemieckich reproduktorów, a za nim jechał Sałagaj na Czubaryku. Skunks szedł z tyłu, bo był zamknięty w koniach. Jak się okazało, dwa prowadzące konie w takiej kolejności dobiegły do celownika. Wygrał Nebos o pół długości przed Czubarykiem, a Skunks był czwarty, zaledwie dwie i pół długości za zwycięzcą. Suchy wynik nie oddaje jednak dramaturgii walki i pecha Skunksa. Obserwowałem ten wyścig w miejscu, gdzie jest wyjście na prostą i dokładnie widziałem co się stało. Mełnicki na Skunksie, po nieudanym starcie, był z tyłu zamknięty w koniach i nie miał przejścia. Musiał lawirować wężykiem między stawką, niczym narciarz w slalomie i kilkakrotnie był zmuszony wstrzymać konia, wybijając go z rytmu. Gdy już wyprowadził go na wolne pole, było minimalnie za późno. Skunks dosłownie połykał dystans, ale krótko przegrał, chociaż szedł wspaniale. Gdyby było jeszcze ze sto metrów, przestrzeliłby konie przed nim.
Chyba długo musieliście dochodzić do siebie po takim pechu w tak wielkiej gonitwie?
Gdy poszedłem na dżokejkę Mełnicki siedział podłamany i smutny z bladą twarzą. Spojrzałem mu w oczy i nie musiałem nic mówić. „Trenerze, ja powinienem ten wyścig wygrać” – powiedział drżącym głosem. Wystarczy stwierdzić, że we wcześniejszych czterech startach w Polsce Skunks za każdym razem bił Czubaryka, który był w Preis von Europa drugi za Nebosem. Aby dopełnić obrazu niefartu i dramatu, trzeba dodać, że dosiadający Czubaryka Sałagaj, w trakcie wyścigu zgubił bat. Gdyby go miał na prostej, pewnie ograłby Nebosa. Czubaryk zarobił w Kolonii 120 tysięcy marek, a Skunks 30 tysięcy. To były w realiach komunistycznej Polski ogromne pieniądze. Tego samego dnia Akcept, pod Mełnickim, zajął w Kolonii czwarte miejsce w Hitchcock Memorial na 2950 metrów.
Szkoda, że dziś o takich występach polskich koni w gonitwach G1, jak Czubaryka i Skunksa, a później Pawimenta, możemy tylko pomarzyć…
Świetny występ Czubaryka i Skunksa w Preis von Europa odbił się dużym echem w Niemczech i w całym wyścigowym świecie. To też dowód na to, że wówczas polskie konie były bardzo blisko czołówki europejskiej, a dziś hodowla niemiecka uciekła nam daleko do przodu, a my się cofamy. W ubiegłym roku (1998 – przyp. red.) w Wielkiej Nagrodzie Baden Baden, wyścigu porównywalnym z tym z Kolonii, najlepszy polski koń Szarlatan zajął przedostatnie miejsce, wyprzedzając tylko swego towarzysza stajennego Druzusa. Szarlatan starcił do zwyciężczyni, niemieckiej derbistki Borgii (ta córka Acatenango była później druga w Breeders Cup Turf) aż 31 długości. To przepaść. Ten wyścig pokazał, w jakim miejscu się znajdujemy. A przecież w 1980 roku iwniański Pawiment (Mehari – Pytia po De Corte) wygrał w niemieckim treningu Wielką Nagrodę Europy w Kolonii, bijąc między innymi Nebosa, wygrał też wyścig G1 we Włoszech, a w bardzo mocno obsadzonej Nagrodzie Łuku Triumfalnego zajął dziewiąte miejsce na 22 konie.
Rozmawiał Robert Zieliński, współpraca Marek Boruta
Na zdjęciu tytułowym Iranda (z prawej), trenowana przez Stanisława Dzięcinę, wygrywa Derby pod Janem Filipowskim, przed Smużką. Fot. Koń Polski/Mirosław Iringh