More

    Piotr Piątkowski: Lady Iwona czuje się przed Wielką Warszawską dobrze. Jak to klacze jesienią

    Na 2200 m na szybkiej bieżni Moonu jest lepsza od Lady Iwony, która z kolei zyskuje na dłuższych dystansach i na miękkim torze. W Wielkiej Warszawskiej będziemy chcieli zrewanżować się Jolly Jumperowi za porażkę w Derby, ale groźniejszy będzie Night Tornado. Mam nadzieję, że następczynią Lady Iwony będzie dwuletnia obecnie Lady Judy. Na wyścigach najważniejsi są właściciele – bez nich nie byłoby koni, trenerów i jeźdźców. A polski rząd powinien zacząć wspierać polską hodowlę, opracować plan premii na wiele lat, jak we Francji. W kwestii trzymania wagi przez dżokeja, najważniejszy jest profesjonalizm, nie możesz w weekendy być sportowcem, a w poniedziałek kimś innym. Nie wszyscy się dobrze prowadzą. Poziom przygotowania fizycznego niektórych młodych jeźdźców jest przerażający. Szczepan Mazur przerasta innych dżokejów w Polsce walką na prostej. On ma tak silny i płynny posył jak dobrzy dżokeje na Zachodzie. Uważam, że Szczepan na równych koniach może już skutecznie rywalizować ze światową elitą dżokejów. On ma już to otrzaskanie za granicą. On już ich zna, on już się nie boi. To nie są nadludzie. To są tacy sami dżokeje i ludzie, jak on. Dastan Sabetbekow musi jeszcze sporo poprawić, ale lecą pod nim konie. Trochę jest jak Tomek Dul, który fantastycznie trzymał równowagę na koniu. Oni mają to wrodzone – mówi w drugiej części wywiadu dla Trafnews.pl Piotr Piątkowski, który trzy razy wygrał Wielką Warszawską jako dżokej (w latach 2004-2005 na San Luisie i w 2012 roku na Camerunie) i raz jako trener (Pride of Nelson 2019).

    Robert Zieliński: Miłośnicy wyścigów konnych już odliczają dni i godziny do kultowego wyścigu – Wielkiej Warszawskiej. W gronie faworytów będzie trenowana przez Pana trzyletnia Lady Iwona, tegoroczna wicederbistka i oaksistka ze Służewca, która jednak w Nagrodzie Krasne wyraźnie przegrała z należącą do tego samego właściciela, firmy Westminster, Moonu. Jak Lady Iwona czuje się po tej gonitwie?

    Piotr Piątkowski: Dobrze, nie odczuła zupełnie tego wyścigu.

    Jak Pan ocenia to co się stało w Nagrodzie Krasne? Moonu zaskakująco łatwo i z dużą przewagą ograła Lady Iwonę…

    Trochę ją za łatwo ograła, ale widocznie na takim dystansie 2200 m i przy takim stanie toru, Moonu jest lepsza.

    Czyli krótszy dystans niż 2400 m i lżejszy tor znacznie bardziej sprzyjał Moonu niż Lady Iwonie? Moonu jest po prostu szybsza?

    Tak to wyglądało na prostej. Moonu tak odpaliła, że nasza klacz na tym finiszu w ogóle się nie mogła za nią zabrać.

    Czyli w Wielkiej Warszawskiej elastyczny, czy mocno elastyczny tor, bardziej pasowałby Lady Iwonie niż szybka bieżnia?

    Na pewno tak, żeby rywale po tej prostej tak szybko nie uciekali.

    Lady Iwona w Oaksie pokonała Calliepie i Moonu, ale przegrała z tą drugą w Nagrodzie Krasne

    Zrewanżować się Moonu nie będzie jednak szansy w WW, bo nie została zgłoszona do tego wyścigu. Podobno ma biegać za granicą?

    Słyszałem, że ma biegać w Niemczech, w Dortmundzie, ale nie znam szczegółów.

    Jeśli nie rewanż z Moonu za Nagrodę Krasne, to w Wielkiej Warszawskiej dojdzie do jeszcze bardziej spektakularnego i prestiżowego rewanżu, z Jolly Jumperem za Derby, które nie ułożyły się dla Lady Iwony dobrze – po niefortunnej jeździe Johna Egana przegrała walkę o błękitną wstęgę o łeb. Czy Lady Iwona na WW może być w najwyższej formie w tym sezonie?

    Wydaje się, że jest dobrze. Jak to z klaczami jesienią. Dwa miesiące minęły od pojedynku w Derby z Jolly Jumperem i myślę, że ten czas działał na jej korzyść.

    Finisz Derby 2022 – Lady Iwona goni Jolly Jumpera

    Czyli koń roku 2021 i triumfator ubiegłorocznej Wielkiej Warszawskiej Night Tornado będzie groźniejszym rywalem w Pana ocenie niż derbista Jolly Jumper?

    Na pewno. Co prawda w St. Leger ten Jolly Jumper trochę skoczył do Night Tornado, ale i tor był nie ten, bo było dość twardo, i wyścig był słaby, bardzo wolny pierwszy kilometr. To nie był wyścig selekcyjny.

    Mam wrażenie, że gdyby poszedł normalny, mocny wyścig, to Jolly Jumper chyba z kilka długości by przegrał z Night Tornado…

    Tak chyba by było.

    O Lady Iwonie już dużo rozmawialiśmy w pierwszej części wywiadu. Porozmawiajmy trochę o młodzieży i przyszłości. Czy wśród tegorocznych dwulatków widzi Pan konie, które mogą być następcami Lady Iwony?

    Mam siedem dwulatków, to prawie połowa stawki w mojej stajni, w której nie ma zbyt dużo koni. No i znów mówiąc żartobliwie, dostałem od Pana Ziburske z Westminster takie konie na czterolatki właściwie, takie jak Lady Iwona, późnodojrzewające i dystansowe. Ale, tak jak mówiłem w pierwszej części wywiadu, ja lubię pracować z tego typu końmi. Gdy w czerwcu prześwietlaliśmy dwulatki pod kątem tego, czy są skostniałe, to żaden z tych pięciu koni Westminster, nie był jeszcze w pełni skostniały, rozwijały się, dojrzewały.

    Dwa pozostałe dwulatki są innych właścicieli?

    Tak, mam w treningu półsiostrę dobrej Frantic, hodowli Pawła Krakowiaka i konia Kishore Mirpuriego, te dwa konie akurat były skostniałe w czerwcu, ale to że skostniałe, to nie znaczy, że już były gotowe do biegania. Finitessa (po Ruler of the World), półsiostra Frantic i Falvio, już biegała, zajęła ósme miejsce. Na treningach pracowała fajnie, ale my niekoniecznie lubimy fitować te dwulatki na pierwszy start, więc trzeba na nią trochę poczekać.

    Frantic odnosiła sukcesy w treningu Piotra Piątkowskiego. Może w jej ślady pójdzie półsiostra Finitessa

    A w tej grupie dwulatków, należących do Westminster, patrząc na rodowody, budowę, pracę na treningach, widzi Pan konia, który w przyszłości może się liczyć w dużych wyścigach?

    Jest taka fajna klaczka, co ma Lady Iwonę zastąpić, po ogierze Gleneagles od Silken Terms po Nayef. Została nazwana Lady Judy. Kolejna Lady.

    I jaka ona jest?

    Fajna. Przyszła taka trochę z temperamentem. Wiąże się z nią taka dość ciekawa historia, ludzie lubią takie opowieści. Krycie jej ojcem kosztuje na Zachodzie spore pieniądze (zaczynał od ceny za stanówkę 60 tysięcy euro, w 2019 roku było 30 tysięcy, obecnie 15 tys. – przyp. red). No i podczas aukcji ona weszła na ring i zaczęła rozrabiać. Pouciekała z tego ringu, zaczęła rozwalać te bariery ponoć, poturbowała kogoś tam. No i wróciła po tej zabawie na ring i już nikt jej nie chciał. Miałą podobno iść za 2 czy 3 tysiące funtów do Kazachstanu i Panu Ziburske się szkoda zrobiło, żeby klacz z dobrym rodowodem tam poszła i ją kupił za 3 czy 4 tysiące funtów. Czyli znacznie poniżej ceny stanówki jej ojcem.

    Wracając jeszcze do trudnej roli trenera, o której rozmawialiśmy w pierwszej części wywiadu. Na całym świecie jest tak, że pozycja trenera, poziom jego koni i stajni, w dużej mierze zależy od właścicieli koni, tego, czy kupią oni dobre konie, bo bez tego to ciężko każdemu trenerowi o sukcesy…

    Tylko i wyłącznie. Ja nie będę tu się wymądrzał za wiele, ale mnie na Zachodzie tego nauczyli, gdy pracowałem w Austrii i w Niemczech, że właściciel to jest nasz klient, sponsor i chlebodawca. Bo właściciele trzymają całe wyścigi, wszędzie na całym świecie. Jakby na to nie patrzeć, bo jak nie będzie właścicieli, to nie będzie koni, nie będzie trenerów i dżokejów, nie będzie wyścigów.

    Czyli przydałoby się Panu kilku takich mocnych właścicieli jak Pan Ziburske z Westminster i wtedy byłoby łatwiej funkcjonować i odnosić sukcesy? Generalnie przydałoby się to polskim wyścigom…

    Trzeba naprawdę mocno Pana Ziburskego chwalić, bo robi bardzo dużo dobrego dla polskich wyścigów i jako patron sezonu, sponsor wyścigów na SłuŻewcu i jako właściciel koni, dzięki którym mamy coraz wyższy poziom polskich wyścigów. Niektórym czasami coś się nie podoba, że właściciel z Niemiec, a tyle wygrywa. Ale przecież firma Westminster inwestuje głównie w polskie wyścigi. Jeśli ktoś inaczej to widzi, to też może tyle inwestować w konie wyścigowe i wygrywać.

    Radość zwycięzców po wygranej Lady Iwony w Oaksie, w środku z pucharem właściciel firmy Westminster Marian Ziburske

    Teraz świat jest otwarty, każdy może kupować konie gdzie chce, wystawiać je w dowolnym kraju do wyścigów…

    Chciałbym podkreślić, że w polskich warunkach takiego właściciela jak Westminster można sobie tylko wymarzyć. Z płatnościami za trening koni nie ma żadnych kłopotów. Właściciel nie ingeruje trenerowi w trening, w to kiedy koń ma biegać. Ma zaufanie do trenera i na tym to powinno polegać. Tak jak wcześniej mówiłem, Pan Ziburske kupuje mi konie trochę późniejsze, bo wie, że nie będę się z nimi spieszył w treningu. I nawet jak ta wiosna 2022 była jaka była, to nie było jakichś tam awantur, że nic nie leci, że źle coś tam, tylko było, że czekamy i robimy swoje.

    Ma Pan dobre porównanie, bo trenował Pan sporo koni z Zachodu, ale też dużą grupę koni wyhodowanych w Polsce, choćby przez Pana Saliha Plavaca, czy innych hodowców. Widzi Pan szansę, żeby w najbliższych latach częściej zdarzały się tak znakomite konie polskiej hodowli jak Intens, Patronus, Kundalini, Magnetic, Incepcja, Jagienka, ostatnio Neverland i Magic? Żeby w miarę regularnie wygrywały one te wielkie gonitwy z importami z Zachodu? Nie mówię, że już za rok, czy dwa, ale w perspektywie najbliższych kilku lat?

    To już jest rola hodowców i właścicieli koni w Polsce. Druga rola jest taka, aby państwo, rząd, ministerstwa, jak najbardziej wspierały tę polską hodowlę. Jakieś plany długoterminowe, znaczące premie dla hodowców i właścicieli koni z Polski. Trzeba mieć gwarancję, że jak coś się zacznie w tym roku, kupi klacz, zaźrebi ogierem, to żeby było wiadomo, że za 5 lat te premie będą takie same, albo większe, a nie że ten rok jest taki, przyszły inny, a kolejny to już zupełnie nie wiadomo. Każdy kraj broni jak może tej swojej hodowli, swoich właścicieli.

    Szczególnie dobrze ten system działa we Francji, gdzie premie dla właścicieli koni krajowej hodowli dochodzą do 90 procent nagrody w wyścigu, a jeszcze dodatkowo są premie dla ich hodowców. Przydałby się i u nas taki system zaplanowany na długie lata, który pozwoliłby też hodowcom coś zaplanować, odnośnie liczby klaczy i źrebaków…

    U nas niestety tego nie ma i w folblutach i w arabach. W arabach to nawet jest jeszcze gorzej. Dla kilku zagranicznych właścicieli i ich koni robi się wysoko dotowane wyścigi. Niech oni sobie będą, oczywiście, ale priorytetem powinien być polski właściciel i polska hodowla. Powinna być wspierana, i to dosyć poważnie, finansowo.

    Wrócę jeszcze na chwilę do tej trudnej roli trenera koni wyścigowych, który ma strasznie dużo na głowie. Nie tylko musi zaplanować trening, przeprowadzić go w praktyce na torze, ale ma też na głowie zapisy koni do gonitw, musi ułożyć całą karierę konia, dogadać się z właścicielami. Tak w praktyce to całą dobę zajmują te wszystkie działania?

    Mój naprawdę dobry starszy kolega, wcześniej trener, który zatrudniał mnie w stajni wyścigowej w Monachium, mówił mi: Ty, jak będziesz trenował, a będziesz na pewno trenował, bo taka jest kolej rzeczy, to z końmi sobie poradzisz, ale najpierw musisz sobie właścicieli wytrenować. I to się sprawdza.

    Który trener tak powiedział?

    Pan Wolfgang Figge z Monachium. Prze prawie wszystkie lata, które spędziłem w Niemczech, jeździłem właśnie u niego, tylko przez rok byłem u innego trenera. Te wszystkie championaty Bawarii, które zdobyłem jako dżokej, to właśnie u Pana Figge.

    Wolfgang Figge – znakomity trener z Monachium, u którego przez wiele lat jeździł Piotr Piątkowski

    O której godzinie Pan wstaje rano, a o której kładzie się spać, żeby dać sobie z tym wszystkim radę?

    Zwykle około 4.30, trochę przed piątą wstaję.

    Sam Pan zawsze karmi konie?

    Różnie. Dzielimy się tymi obowiązkami z moją partnerką Magdaleną Szablą, która przez kilka lat jeździła w wyścigach na Służewcu, a teraz jest moją asystentką i prawą ręką. Ona się też zajmuje wszystkimi sprawami formalnymi – szczepieniami koni, paszportami, wszelkiego rodzaju dokumentami. To jest niezwykle dla mnie ważne, że bierze na siebie całą papierkową robotę, że ja nie muszę się tym jako trener zajmować, bo to zajmuje dużo czasu, którego często, zwłaszcza w pełnym sezonie, nam brakuje.

    U której zwykle kończy Pan poranną pracę w stajni?

    Około 11-12.

    Później w ciągu dnia jest myślenie, planowanie, jak ułożyć treningi, do jakich wyścigów zapisać konie?

    Najpierw jest sjesta, później myślenie i o 16.30 znów jestem w stajni i do roboty.

    Lubi Pan planować karierę konia, szukać dla niego wyścigów, czy to jest dla Pana stresujące?

    Nie lubię za bardzo wybiegać w przyszłość, na przykład planować starty na dwa miesiące naprzód. Może te klasowe konie, to one mają siłą rzeczy z grubsza ten plan wyścigów ułożony. Ale żebym tak dla wszystkich koni już od marca planował daleko w przyszłość, to nie.

    Jakie ma Pan nadzieje na prowadzenie stajni w przyszłym sezonie? Pytam w kontekście jesiennych zakupów roczniaków, koni, które dadzą panu do treningu współpracujący z Panem na stałe hodowcy i właściciele… Jest szansa, po sukcesach Lady Iwony, wcześniej Pride of Nelson, która wygrała Wielką Warszawską w Pana treningu, na więcej koni w przysżłym sezonie niż ma Pan obecnie?

    Jest jeszcze trochę za wcześnie, by dokładnie powiedzieć, ale jest szansa, że pojawią się kolejne młode konie, wiem, że i firma Westminster ma szerokie plany i inni właściciele też będą kontynuować współpracę. Ja staram się nie wtrącać właścicielom w ich działania, oni decydują jakie konie hodują, kupują, do kogo dają je do treningu. Paweł Krakowiak, z którym owocnie współpracuję, chyba ma dwa kolejne roczniaki swojej hodowli, co roku niezłe konie hoduje też Witold Krzemiński.

    A ile ma Pan w tej chwili koni w treningu?

    Dokładnie 15.

    To nie za dużo. A tak docelowo, to optymalnie ile Pan chciałby koni trenować?

    Do trzydziestu, nie więcej. Jest taki kłopot z ludźmi do pracy na wyścigach, że jak mała stajnia, to jeszcze to można jakoś ogarnąć, a im więcej jest koni, tym trudniej sobie z tym poradzić.

    Czyli większość tych dobrych jeźdźców treningowych, którzy pracowali w stajniach na Służewcu, to wyjechała za granicę pracować, bo tam mają lepsze wynagrodzenie?

    Tak, w większości siedzą za granicą, a dzisiejszy poziom jeźdźców treningowych, tak samo jak i w wyścigach, to niestety „troszeczkę” spadł.

    Pan jeździ jeszcze na swoich koniach podczas treningów?

    Teraz się wykurowałem po wypadku i przy tej małej stawce koni staram się sam sporo jeździć na treningach. Od dłuższego czasu miałem kłopoty z kręgosłupem. Nawet jak pan do mnie dzwonił i nie mogłem odebrać, to byłem na rehabilitacji na kręgosłup i rehabilitant mnie mocno wymęczył.

    Co z tym kręgosłupem dokładnie się stało?

    To cały czas są reperkusje tego wypadku na torze, po którym musiałem zakończyć karierę dżokejską.

    Na jakim to było koniu, proszę przypomnieć kibicom…

    Electro Pop. Miałem złamany jeden krąg.

    Udało się z tym zdrowiem, wyprowadzić to jakoś na prostą, skoro Pan jeździ na treningach?

    Jest nieźle, ale muszę uważać. Nie mogę za bardzo przesadzać z tą jazdą. Najgorzej jak koń mnie szarpnie, czy za mocno popracuję.

    A gdyby nie ten wypadek, to planował Pan jeszcze dłużej pojeździć w wyścigach?

    Tak mówiąc szczerze, to chyba nie. Ten wypadek to już tak sam za mnie zdecydował, że musiałem zakończyć karierę dżokeja, bo tak to odkładałem z roku na rok. Ostatnie dwa lata to już były prawdziwe katorgi z tą wagą…

    Czyli waga, to był ten największy dżokejski problem, który Pana prześladował przez większość kariery?

    Już i zużycie materiału się w ostatnich latach odzywało i głowa była już nie ta.

    Ile Pan miał lat, jak skończył Pan jeździć w wyścigach?

    Skończyłem chyba w 2015 roku, siedem lat temu, a teraz mam 55 lat, czyli w wieku 48 lat.

    Chyba ciężko było się wycofać, bo do ostatnich sezonów, w których Pan jeździł, był Pan numerem jeden na Służewcu, dopiero po Pana odejściu w pełni rozkwitł talent Szczepana Mazura? Pewnie przedłużał Pan tę karierę ile się dało, skoro były sukcesy?

    Gdyby nie problemy z wagą i wypadek, to na pewno jeszcze jednak dłużej bym pojeździł.

    Dlaczego dość wcześnie wrócił Pan z Niemiec do Polski? Tam dobrze Panu szło, a poziom niemieckich wyścigów, wysokość nagród, są jednak sporo wyższe niż u nas… To też była kwestia problemów z wagą, czy zatęsknił Pan za krajem?

    Tam były wymagania, by jeździć na jeszcze niższe wagi niż w Polsce i z wiekiem przychodziło mi to z coraz większym trudem. A dodatkowo ja wyjechałem z domu, gdy miałem 16 lat. I właściwie w tym młodzieńczym wieku, to bardzo mało widziałem rodziców. Rodzice zaczęli się starzeć, a mnie ciągle w domu nie było. Tak naprawdę to już bardzo mnie ciągnęło do rodziny, do rodziców, do Polski. Waga to jedno, ale już bardzo chciałem wrócić w rodzinne strony, do ojczyzny.

    Radość Piotra Piątkowskiego po zwycięstwie Pride of Nelson w Wielkiej Warszawskiej 2019

    Młodzież, która zaczęła niedawno śledzić wyścigi, nie zna tak dobrze historii. Jakie największe sukcesy odniósł Pan jako dżokej w Niemczech?

    Niestety nie wygrałem wyścigu z tej najwyższej kategorii – G1, byłem chyba trzy razy drugi w tych największych gonitwach. Ale gonitwy G2 i G3 wygrywałem, w tym klasyk, niemiecki St. Leger (w którym ma biegać w niedzielę Hipop de Loire, trenowany przez Michała Borkowskiego – przyp. red.).

    W championacie dżokejów w Niemczech na którym miejscu najwyżej się Pan uplasował?

    W całych Niemczach najwyżej byłem szósty. Tak wysoko w championacie nie był żaden jeździec z Monachium, z Bawarii. Bo Bawaria, to trochę jest tak daleko położona od tych największych ośrodków wyścigowych w Niemczech – Kolonii, Hamburga, Berlina. Jednak w Bawarii to aż pięć razy byłem championem dżokejów.

    Ile miał Pan najwięcej wygranych gonitw w jednym sezonie w Niemczech?

    Teraz mnie Pan zastrzelił, nie pamiętam.

    Ale tak mniej więcej, ile udało się wygrać w najlepszym sezonie?

    W tych dobrych sezonach około 40 wyścigów wygrywałem. W jednym sezonie byłem takim lokalnym championem na trzech torach – w Monachium i w byłej NRD, w Halle i w Dreźnie.

    Zaczynał Pan jednak karierę na Zachodzie w Austrii. Jak do tego doszło?

    Przez pierwsze cztery lata po wyjeździe z Polski, pracowałem w Austrii u polskiego trenera Stefana Bigusa, który prowadził stajnię na starym wiedeńskim torze Freudenau.

    Jakie sukcesy odniósł Pan w Austrii?

    Za dużo ich nie było. Tam jakoś tak na początku nie mogłem się przebić, nie było za dużo dobrych koni. Ciężko było w tych pierwszych latach, ale później nie jeździłem dużo, ale wygrałem dużo nagród – i austriacki Oaks i St. Leger i cenioną tam gonitwę Austria Preis.

    Kiedy Pan wyjechał do Austrii, jeszcze za czasów komunistycznej Polski, czy już po transformacji?

    W 1988 roku wróciłem z wojska i rok później wyjechałem z Polski, czyli to było tak na przełomie dziejów.

    Szykuje Pan jako trener jakichś młodych polskich chłopaków do jazdy w wyścigach, czy nie ma teraz za bardzo takich, którzy mają odpowiednią wagę i garną się do tego sportu?

    Przychodzi do nas taki jeszcze amator, który warunki fizyczne ma fajne, zwłaszcza jak na warszawiaka, bo tak to przeważnie w przeszłości chłopaki ze wsi przyjeżdżali na Służewiec. Nieźle sobie radzi na treningach, może nawet będzie się w tym roku ubiegał o licencję jeździecką, zdawał egzamin, ale jeszcze się uczy, ma szkołę, kupę roboty, nie jest to wszystko tak łatwo pogodzić. Może na jesieni się uda.

    Wracając jeszcze do kwestii właścicieli koni w Pana stajni. Miał Pan w pewnym momencie dość liczną i ciekawą stawkę koni w treningu, należących do Pana Sławomira Pegzy. Dlaczego się rozstaliście?

    Kiedyś trener Wolfgang Figge powiedział mi taką uniwersalną prawdę: Ten właściciel, co do Ciebie przychodzi w nocy, to pamiętaj, że on w nocy też od Ciebie odejdzie. Tak w przenośni to powiedział. I tak było też z Panem Pegzą. Nie wiem skąd, dlaczego – w pewnym momencie do mnie zadzwonił, że chciałby dać konie do mnie do treningu. Zadzwonił w sobotę, a najlepiej już w poniedziałek chciałby je przenieść. A ja mówię: tak szybko to nie, bo boksów nie mam, ani to, ani tamto. A dlaczego odszedł? Nie wiem.

    Zabrakło trochę spokoju, czasu, cierpliwości, żeby to wszystko się udało?

    Widocznie Pan Pegza nie miał cierpliwości, bo wyniki nie były takie złe, a za dużo wtedy jeszcze tych koni nie biegało. Przecież nieźle biegała Paradise Hill, wygrała jedną nagrodę, później jeden wyścig miała trochę gorszy.

    I to był bardzo trudny moment dla Pana jako trenera, gdy tyle koni nagle zniknęło ze stajni?

    Na pewno był to dyskomfort pod różnymi względami. Gdy ci właściciel zabiera 15 koni, to jest to dotkliwe i sportowo i finansowo. I pojawiają się wtedy na torze głosy, rozważania – a co, dlaczego, a może on jednak nie umie trenować, a może się nie nadaje, a może to, a może tamto. Zna Pan wyścigi, jakie są, jakie jest środowisko. Pegza miał widocznie tych doradców tylu, że mu tak doradzili, że chyba lepiej trzeba zabrać te konie.

    Drugie rozstanie z Panem Salihem Plavacem było chyba w lepszej atmosferze – on chyba po prostu chciał zacząć trenować konie w swoim ośrodku hodowlano-treningowym, zrobił licencję trenerską i postanowił sam posmakować, jak to jest być trenerem…

    Tak, to było wcześniej zasygnalizowane, Pan Plavac mówił, że ma takie plany. Na początku może mi tam troszkę obiecywał, że jakieś konie mi zostawi w treningu, ale generalnie zapowiadał, że wkrótce będzie trenował sam. Tu nie było niedomówień. Może na początku, gdy mi to przekazał, to ja byłem trochę zawiedziony, że tracę konie, że żaden nie został u mnie w treningu, ale ja to doskonale rozumiem. Nawet wręcz podziwiam – no może to za duże słowo – ale doceniam, że podjął tak duże wyzwanie. I w przeciwieństwie do wielu właścicieli, którzy często wiedzą lepiej od trenerów, jak trenować, gdzie zapisywać konie, to Pan Plavac wziął to wszystko sam na swoje barki. Sam trenuje, sam menadżeruje, wszystko robi sam. To trochę jest takie odważne.

    Trenowana przez Piotra Piątkowskiego dla Saliha Plavaca Pride of Nelson wygrywa Wielką Warszawską 2019

    Od pewnego czasu spore kłopoty z wyważaniem się na 57-58 kg ma najlepszy dżokej w Polsce Szczepan Mazur. Pan jako jeździec też przez lata walczył z wagą. Proszę powiedzieć jakie miał Pan sposoby, dietę, które pomagały Panu tę odpowiednią wagę utrzymać? Czy dużo Pan biegał, siedział w saunie, czy jedzenie było kluczowe?

    To wszystko musi się zagrać. Ja miałem tak duże kłopoty pod koniec jazdy w Niemczech z utrzymaniem wagi, że jak wróciłem do Polski, to miałem już nie jeździć w wyścigach, miałem inne plany. Ale jeszcze się zmobilizowałem. W kwestii utrzymania wagi najważniejszy jest profesjonalizm, stałe poważne podejście w tym względzie. Nie można w poniedziałek być kimś innym, a w weekendy być sportowcem. Sportowcem musi się być właściwie cały rok na okrągło. Ważna jest dieta, ale też fizyczne przygotowanie. W zdrowym ciele, zdrowy duch. Ja widzę teraz po tych jeźdźcach, co aktualnie jeżdżą na Służewcu, że źle z tym przygotowaniem fizycznym bywa. A już najgorsi są pod tym względem ci młodzi jeźdźcy. Możesz nie mieć talentu, możesz i nie umieć za bardzo posyłać, ale ta kondycja powinna być, a u nich jest przerażająca.

    Czyli co – za mało biegania, sportu, ćwiczeń?

    Za mało dbania o zdrowie i kondycję fizyczną. Przecież wyścigi konne, to jest sport, to jest ogromny wysiłek. To też jest ogromna odpowiedzialność, gdy się jedzie w wyścigu na koniu. Taka dziewczynka wsiądzie na konia, bez takiego odpowiedniego przygotowania fizycznego, to jakie to jest ryzyko dla niej, dla konia, dla trenera, dla właściciela, dla pozostałych jeźdźców w gonitwie.

    Federico Tesio napisał kiedyś słynne zdanie: dżokej cierpi głód, żeby zarobić na chleb. I jak Pan to robił, by mimo problemów, jakoś tę wagę utrzymać i jeździć w wyścigach, zarabiać na ten chleb?

    Bardzo dużo biegałem, bardzo dużo jeździłem na rowerze. I generalnie – sportowy tryb życia, no i oczywiście dieta po prostu.

    A zdaje się, że wśród obecnych championów Służewca nie wszyscy ten sportowy tryb życia prowadzą, nie będziemy wymieniać nazwisk…

    Nie wszyscy się dobrze prowadzą, niestety nie.

    A z dietą pilnował się Pan bardzo, jak to było z jedzeniem w trakcie kariery dżokejskiej?

    Czasami sobie pozwoliłem, żeby trochę pojeść, ale to później trzeba było podwójnie odcierpieć. Pod koniec lat 90-tych, gdy pracowałem jako dżokej w Monachium, byłem nawet w specjalnej klinice zdrowego żywienia w Szwajcarii. Ale to była klinika bardziej dla takich osób z nadwagą, a jak oni mnie tam zobaczyli, to mówią: po co Pan tu przyjechał, Pan ma niedowagę. Ja tam byłem 10 dni, bo tam strasznie drogo, ale trochę takich podstaw, dobrych rad żywieniowych, złapałem. Trochę się tam nauczyłem przez te 10 dni.

    Jako bardzo doświadczony dżokej, z wieloletnią karierą w Niemczech, też jako trener, jak Pan ocenia naszego najlepszego dżokeja Szczepana Mazura – jakie on ma wady, jakie zalety, co jeszcze w swojej jeździe mógłby poprawić?

    Poprawić mógłby przede wszystkim właśnie kwestię wagi. Ale nie jest to łatwe, bo on jest dość wysoki i mocno zbudowany. Dłonie ma duże, stopy ma duże, jak na dżokeja to ma trochę trudne te warunki fizyczne. Np Bolot Kalysbek jest jeszcze wyższy, ale on jest bardzo szczuplutki, ma drobne kości, a Szczepan jest dość mocno zbudowany.

    A już tak stricte pod kątem jeździeckim, jaki jest jego atut, w czym on przerasta innych dżokejów w Polsce, że tak mu dobrze idzie, że dużo wygrywa wielkich gonitw, że konie pod nim lecą?

    Walką na prostej przerasta innych. On ma tak silny i płynny posył jak dobrzy dżokeje na Zachodzie. Błędy oczywiście popełnia, jak każdy, bo nie ma dżokejów i generalnie ludzi idealnych, ale w dystansie też myśli i wie z kim on się ściga w wyścigu. Dżokej musi przed gonitwą wiedzieć, kto jest do ogrania, jaki wyścig jest potrzebny, jaka taktyka. Musi wiedzieć, że jak jest wolny wyścig, to komu takie tempo odpowiada, a komu nie. Musi też umieć zareagować na to, co dzieje się w gonitwie. A nie czekać do prostej, rzucić cugle i heja, co będzie, to będzie. Szczepan wyróżnia się w tych aspektach na tle innych jeźdźców w Polsce.

    A jeśli Szczepan miałby coś jeszcze poprawić, to na jakie elementy Pan by wskazał?

    Myślę, że tam nie ma już co wiele poprawiać. Niech tylko trzyma ten poziom. Może wynik w championacie tego aż tak teraz nie wskazuje, ale jest na pewno numerem 1 w Polsce, wygrywa bardzo dużo tych największych wyścigów na Służewcu.

    Szczepan Mazur i Piotr Piątkowski po zwycięstwie Lady Iwony w polskim Oaksie 2022

    A jakby Pan miał tak spojrzeć na Szczepana Mazura przez pryzmat tych najlepszych polskich dżokejów w historii – Jerzego Jednaszewskiego, Mieczysława Mełnickiego, Tomasza Dula, siebie, to on się do tego poziomu zbliża, czy jeszcze mu trochę brakuje?

    Powiem, że jest blisko tego najwyższego poziomu. Jeździł przez lata sporo do Emiratów Arabskich, teraz do Kataru, zebrał dużo doświadczenia w silnej międzynarodowej rywalizacji i to w jeździe Mazura widać. Tomek Dul był wybitnym dżokejem, wygrywał w Polsce bardzo dużo wyścigów, w tym tych największych, ale tego doświadczenia i sukcesów za granicą, to mu trochę brakowało. Na pewno te jazdy w Dubaju, w Katarze, bardzo Szczepana rozwinęły i on na równej klasy koniach, to mógłby spokojnie z powodzeniem konkurować z tą dżokejską elitą na świecie.

    Uważa Pan, że dałby już radę wygrywać z najlepszymi w dużych gonitwach?

    Tak uważam. On ma to otrzaskanie. On już ich zna, on już się nie boi. To nie są nadludzie. To są tacy sami dżokeje i ludzie, jak on, a już ma z nimi otrzaskanie. A dawniej to był tak, że raz na kilka lat pojechało się z komunistycznej Polski na jakiś większy wyścig na Zachód i to od razu było tak, że się mówiło: o kurde, jaki to wielki i piękny świat, tam wszystko jest inaczej niż u nas.

    A dla Szczepana to już jest teraz trochę taki chleb powszedni?

    Tak, takie wyjazdy to już dla niego nic strasznego, nic wyjątkowego.

    Który polski dżokej w historii robił na Panu największe wrażenie pod względem umiejętności jeździeckich? Jednaszewski, Tylicki, Mełnicki, Dul, Kozłowski?

    Ja Pana Jednaszewskiego nigdy nie widziałem na żywo w wyścigach, znam jego jazdy tylko z kaset wideo i opowieści. Ale bardzo wysoko go cenię. Może dlatego, że ja w tych Niemczech też byłem długo, podobnie jak on, a Niemcy mają o Jednaszewskim bardzo dobrą opinię, niezwykle wysoko go cenią jako dżokeja. Uważają, że był klasowy. Ale też bardzo go cenili i lubili jako człowieka.

    Szczepan Mazur w zimie jeździł w Emiratach i w Katarze, ale nie udało mu się jeszcze podpisać kontraktu w sezonie letnim na zachodzie Europy, gdzie jednak odbywają się najważniejsze i najbardziej prestiżowe gonitwy. Żeby wskoczyć na tę najwyższą półkę, musiałby zacząć na stałe jeździć w dobrej stajni we Francji, Anglii, czy Irlandii. Mysli Pan, że dałby sobie radę?

    Teraz generalnie nie jest już tak wysoki poziom jak dawniej, choć w Anglii i Francji to ciągle jest top. Myślę jednak, że w Niemczech dałby sobie spokojnie radę, tam poziom jeźdźców nie jest już tak wysoki jak kiedyś. Jedynie ta cholerna waga mu ciągle przeszkadza, aby zrobić kolejny krok naprzód. Na pewno by dał sobie radę – ale w wyścigach, jak wszędzie w życiu, musisz mieć trochę szczęścia. Trzeba trafić do niezłej stajni, trafić na kilka niezłych koni, mieć to szczęście, żeby jakiś trener, czy właściciel na Ciebie postawił. Najtrudniej jest tam wejść, dostać się do tego wielkiego świata. Gdy dobry dżokej już tam jest, to sobie poradzi. A jak się trafi do jakieś małej stajni w takim „dedeerowie” to jakie ma się szanse, by się tam wybić? Nie ma żadnych szans.

    Myślałem bardziej o Francji lub Anglii – to jest prawdziwe wyzwanie dla Szczepana…

    We Francji jest bardzo duża konkurencja wśród jeźdźców, jest ich bardzo wielu. Szczepan jakościowo by sobie z nimi radził, ale jest ich bardzo dużo, jeźdżą na niskie wagi, nie jest łatwo się tam dostać i przebić do czołówki. A i to lokalne myślenie Francuzów, stawianie na swoich, też by mu nie pomogło.

    Polskie wyścigi stoją teraz jeźdźcami z Kirgistanu, bez nich byłoby trudno obsadzić gonitwy. Który z nich w Pana ocenie najlepiej jeździ, dobrze się zapowiada, może w przyszłości zrobić dużą karierę? Dastan Sabatbekow, Sanżar Abajew, Bolot Kalysbek?

    Na pewno Sabatbekow ma coś takiego, że – jak to się mówi na wyścigach – konie pod nim lecą. Technicznie i taktycznie dużo jeszcze mu brakuje, zwłaszcza w dystansie, ale – może to głupio zabrzmi – mało przeszkadza koniowi na prostej finiszowej. Trochę jest jak Tomek Dul, który fantastycznie trzymał równowagę na koniu. Właściwie popręgów nie musiał za mocno podciągać, bo tak świetnie trzymał równowagę, przenosił ją na lewo, na prawo.

    Doskonale rozłożony środek ciężkości na koniu w trakcie wyścigu, czyli najważniejsza cecha tych najwybitniejszych dżokejów na świecie…

    Tomek Dul miał to naturalne, wrodzone i Dastan też zdaje się to mieć i konie pod nim lecą.

    Jeśli chodzi o posył na finiszu to też już chyba u Sabatbekowa, poza nielicznymi nieudanymi jazdami, to już tak źle nie wygląda…

    Nieźle już sobie radzi z posyłem, dobrze to wygląda, a przecież to jeszcze młody chłopak jest, to są pierwsze sezony w jego karierze, jeszcze musi się dużo uczyć. Trochę jeszcze za dużo jest tych błędów i technicznych i taktycznych – to jeżdżenie szeroko po zakręcie, przekładanie się na koniach do przodu w niewłaściwym momencie, nie zawsze dobre wyczucie tempa. Większość dżokejów jednak popełnia takie błędy. To przychodzi jednak z czasem, potrzebuje doświadczenia, posłuchania rad starszych.

    Dastan Sabatbekov na Hipop de Loire

    A jak Pan ocenia championa jeźdźców w Polsce z poprzedniego sezonu Sanżara Abajewa?

    Też jest niezły, ma trochę talentu, ale jeszcze ma i przebłyski i słabsze jazdy. Kilka dobrych wyścigów, a później trafiają mu się zaskakujące wpadki, które nie powinny na tym etapie się trafiać. Podobnie jest z Kamilem Grzybowskim, czasami jeździ jak natchniony, normalnie poezja, a jak już ma jakąś wpadkę, to taką, że uczniowi nie przystoi.

    Specyficznym jeźdźcem jest Bolot Kalysbek, niezwykle wysoki jak na dżokeja, w trakcie wyścigu niemal leży na koniu, bardzo energicznie posyła i pracuje całym ciałem. Jak Pan go ocenia?

    Stara się, rozwija, ale jeszcze jest sporo mankamentów w jego jeździe. Ci młodzi jeźdźcy teraz dużo wyścigów oglądają, analizują, kiedyś nie było takich technicznych możliwości jak obecnie, gdy można po sto razy oglądać z różnych ujęć powtórki swoich wyścigów i najlepszych dżokejów na świecie. Przede wszystkim muszą oglądać te swoje wyścigi, gdzie przegrali, gdzie popełnili błędy i wyciągać wnioski, poprawiać się. Dżokej musi być pewny siebie, musi w siebie wierzyć, ale musi też wiedzieć, że jest duzo do poprawienia.

    Podsumowując Pana karierę dżokejską i te kilka lat pracy trenerskiej, gdyby Pan miał wymienić trzy najlepsze konie, na których Pan jeździł, czy które Pan trenował, to kto znalazłby się w tej trójce?

    Z czasem trochę się niektóre wydarzenia zapomina i ta teraźniejszość jest nam bliższa. Ale wiadomo, że bardzo dobrym koniem był Camerun, na którym jeszcze jako jeździec odnosiłem wielkie sukcesy, wygrałem Wielką Warszawską, był on koniem roku. Miło wspominam klacz Treserkę, na której trochę niespodziewanie dla niektórych wygrałem Oaks, choć do trójki najlepszych by się pewnie nie załapała, ale nie mogę o niej nie wspomnieć. Tych nagród największych to się dużo nawygrywałem. Znakomite konie miałem u Pana Walickiego – San Moritz to te Derby wygrywał sobie pode mną spacerkiem.

    Piotr Piątkowski wygrywa na Camerunie Wielką Warszawską 2012

    Wtedy na ostatnich metrach Derby stał Pan na nim i podnosił rękę w geście triumfu, pozdrawiał publiczność. Do rekordu toru Krezusa zabrakło wówczas 0,1 sekundy – San Moritz uzyskał czas 2 min 28,1 s. Był fenomenalnie szybki, miał niezwykle lekki ruch, czy to był najlepszy koń na jakim Pan jeździł?

    San Moritz wygrywał bardzo łatwo swoje wyścigi, w tym Derby, ale i rocznik był chyba słaby, dlatego trudno go do końca ocenić. Z tych dwóch znakomitych braci z Widzowa od Santa Moniki, trenowanych przez Andrzeja Walickiego, na których jeździłem, wyżej bym chyba jednak od San Moritza (po Roulette) postawił San Luisa (po polskim Dixielandzie), który dwa razy wygrał Wielką Warszawską i dwa razy był w niej drugi. Mimo tego trudnego charakteru, wspaniale biegał. Ja zacząłem późno na nim jeździć, bo jak miał trzy lata, to w ogóle na nim jeździłem. Dopiero później na niego wsiadłem, jak już zaczął się robić niedobry i nie chciał się ścigać.

    Zwycięski gest Piątkowskiego na San Moritzu w Derby 2007

    A jak Pan ocenia Cameruna na tle San Luisa i San Moritza?

    Chyba Cameruna bym wcisnął pomiędzy jednego a drugiego, czyli kolejność byłaby: 1. San Luis, 2. Camerun, 3. San Moritz. Tak na szybko możemy ustalić. A wśród trenowanych przeze mnie koni najlepsze dotąd były oczywiście Pride of Nelson i Lady Iwona.

    Na synu Dixielanda San Luisie Piotr Piątkowski dwukrotnie wygrał Wielką Warszawską

    Jeszcze nawiązując do teraźniejszości i Pana pracy jako trenera, to Andrzej Laskowski opowiadał mi, że trochę przeszedł Panu koło nosa tak znakomity koń, jak arabski derbista i zwycięzca Nagrody Europy, wybitny Han Rastaban, który w zasadzie trochę dzięki Panu trafił do treningu Andrzeja Laskowskiego, bo zabrakło Panu boksów i odmówił Pan wzięcia go do treningu…

    Tak właściwie, choć nie bezpośrednio, to – mówiąc pół żartem, pół serio – to dzięki Panu Pegzie Han Rastaban trafił do Andrzeja Laskowskiego, a nie do mnie. Była ograniczona liczba boksów, ja miałem wówczas sporo koni Pana Pegzy i naprawdę nie miałem gdzie wziąć Han Rastabana, a trenowałem wcześniej jego półbrata Han Bersaela, który wygrał w moim treningu Nagrodę Sambora, był drugi w Janowa i w Derby. Z tej rodziny i od tej hodowczyni trenowałem też bardzo dobrego Hamala, który wygrał Nagrodę Janowa, a w Derby był drugi za Wielkim Dakrisem. Jednak nie miałem wolnych boksów i straciłem Han Rastabana.

    Hamal, bliski krewny Han Rastabana, wygrał w treningu Piotra Piątkowskiego Nagrodę Janowa i był drugi w Derby

    Nie dało go rady gdzieś czasowo postawić w jakiejś innej stajni, z boku?

    Może by i dało, ale my już mieliśmy rozrzucone te konie w kilku miejscach, po bazie, po szóstkach, gdzie się dało. Fizycznie to już było trudne do ogarnięcia i taką decyzję podjąłem. Większość z tych koni to były folbluty, nikt też wtedy nie wiedział, że Han Rastaban będzie aż tak dobry.

    Trochę szkoda, żałuje Pan?

    Oczywiście, że szkoda, bo to i splendor i pieniądze, ale nie zazdroszczę Andrzejowi. Albo inaczej – pozytywnie mu zazdroszczę, że ma fajnego konia, którego ja mogłem mieć. Ale jestem zadowolony, że trafił do niego i że mu tak bardzo dobrze wychodzi praca z tym koniem.

    Dzięki takim koniom jak Han Rastaban, czy Neverland, mała stajnia miała okazję się trochę odbudować i wzmocnić.

    No właśnie. W tym roku jakoś tak Pan Bóg na wyścigach jest sprawiedliwy, że te małe stajnie trochę namieszały i też wygrały te wielkie wyścigi. Andrzejowi naprawdę znakomicie idzie, a już z tym Neverlandem to była prawdziwa rewelacja, bo to koń jego hodowli.

    Proszę jeszcze trochę na koniec powiedzieć na temat swojego życia prywatnego. Co Pan lubi robić poza wyścigami, jakie ma Pan zainteresowania, jak wygląda Pana rodzina?

    Prawie identyczne pytanie zadał mi dziennikarz z dużej niemieckiej wyścigowej gazety Sport Welt i wyszło z tego zabawne nieporozumienie. Zapytał mnie, co jest moim hobby, a ja odpowiedziałem, że ja muszę tak dużo biegać, tak dużo poświęcam czasu na zrzucanie wagi, że na to hobby to już mi niemal nie starcza czasu. A on to troszkę pod siebie zrobił, czy nie do końca mnie zroumiał i dał tytuł do tego wywiadu, że moim hobby jest zrzucanie wagi. Później trochę koledzy dżokeje się ze mnie nabijali. Mówili: fajne hobby masz. To my się tu męczymy z wagą, a to Twoje hobby.

    A jak teraz wygląda Pana życie prywatne, gdy jest Pan trenerem?

    Wiadomo, że spędzam w miarę możliwości wolny czas z Magdą i z synem Mateuszem, który ma 12 lat. To wyskoczymy do kina, to pojedziemy nad jezioro, ale tego czasu za dużo niestety nie ma.

    Jaka waga u syna, pójdzie w Pana ślady i zostanie dżokejem? Próbuje jeździć konno?

    Jak był młodszy to przychodził do stajni i jeździł nawet, a teraz tak ciężko. Raczej nie będzie koniarzem. Wagowo też nie bardzo ma do tego predyspozycje.

    Ale to nie jest jedyne Pana dziecko.

    Tak, mam jeszcze w Wiedniu 28-letnią córkę Dominikę, ale ona też nie została koniarą.

    Mimo odległości utrzymujecie często kontakt?

    Tak, mamy bardzo dobry kontakt. Gdy Lady Iwona biegała w Derby, czy Oaksie, to Dominika przeżywała to prawie tak bardzo jak ja.

    A jeśli chodzi o zainteresowania, to chyba mocno Pan się ogólnie interesuje sportem? Pamiętam jeszcze z czasów, kiedy wygrywał Pan na mojej Kardinale Nagrody Prezesa Totalizatora Sportowego i Golejewka, że śledził Pan na bieżąco wydarzenia w wielu dyscyplinach, a nawet w dniu jakiejś ważnej gonitwy pojechał Pan wcześniej na trasę Tour de Pologne, obejrzeć z bliska kolarzy…

    Każdą dyscypliną sportu się interesuję, no może – mówiąc trochę żartobliwie – oprócz polskiej ligi piłki nożnej, bo poziom teraz w niej trochę nie za bardzo. Na ile mi czas pozwala, staram się bezpośrednio z trybun obserwować wydarzenia sportowe, nie tylko przed telewizorem. Zwłaszcza zimą, gdy nie ma w Polsce wyścigów, jest trochę więcej czasu wieczorem, gdy są jakieś halowe mecze, to jeździmy na siatkówkę, czy koszykówkę.

    Czyli ten sport jest Panu bardzo bliski, nie tylko wyścigi, ale całościowo?

    Bardzo lubię, szczególnie właśnie na żywo, wtedy sport się najlepiej ogląda, w telewizji to jednak nie to samo.

    A jakby Pan nie został dżokejem, to w jakiej dyscyplinie sportu mógłby się pan odnaleźć i odnosić sukcesy?

    Myślę, że w lekkiej atletyce. Ja jako młody chłopak byłem bardzo sprawny fizycznie. Te dryblasy, to kurcze, nigdy nie mogły za mną zdążyć.

    Biegi, rzuty, czy skoki – do czego miał Pan największy talent?

    Bardziej jakoś tak biegi i skoki.

    Czy to przygotowanie fizyczne, wyniesione z uprawiania w młodości różnych konkurencji lekkoatletycznych, pomogło Panu w zrobieniu kariery dżokejskiej w wyścigach konnych?

    Na pewno. Sprawność fizyczna to dla dżokeja podstawa.

    Rozmawiał Robert Zieliński

    Na zdjęciu tytułowym finisz Derby 2022 – Jolly Jumper o łeb pokonuje Lady Iwonę

    Udostępnij

    Powiązane artykuły

    Zbliżające się wydarzenia

    Najnowsze artykuły