Obecnie wyścigi konne to rozrywka. Chodzi o show, prestiż, ogromne emocje, rywalizowanie na coraz wyższym poziomie, z jak najlepszymi końmi. Dla mnie byłoby sensacją, gdyby na Wielką Warszawską przyjechały konie ze stajni Godolphin, lub inne ogromne gwiazdy europejskich wyścigów. Zwiększenie puli nagród do 100 tysięcy euro, to krok w kierunku zaistnienia Polski na europejskiej mapie wyścigów konnych. Dużo osób ostatnio to krytykuje, z wielu stron słyszy się narzekania, że goście z zagranicy przyjadą i zabiorą całą kasę, ale… przecież o to chodzi w wyścigach. Kolejne protesty są odnośnie zmniejszenia dni w sezonie na Służewcu, ale ja uważam, że powinni mieć ich jeszcze mniej. Dużo mniej. Sporo powinno zostać przełożonych do Wrocławia, a w idealnym scenariuszu – część także do Sopotu. Nie ma co krytykować, trzeba robić swoje – mówi w odważnym, mądrym, wyrazistym wywiadzie uzdolniony trener młodego pokolenia Łukasz Such, który trenuje Jurisa, nadzieję polskiej hodowli na Derby 2023.
Ile ma Pan obecnie koni w stajni?
Jeszcze nie jest to pewne, ale koni najprawdopodobniej będzie minimalnie powyżej dwudziestu.
Są wśród nich jakieś araby?
Nie.
Skupia się Pan na folblutach i nie chce trenować arabów, czy jest jakiś inny powód?
To nie tak, że nie chcę ich mieć. Chciałbym brać udział w jak największej ilości gonitw, a jak się nie ma arabów, to siłą rzeczy sporo wyścigów ucieka. Chciałem coś z tym zrobić, ale nie na siłę. Nie mogę trenować koni za grosze. Gdybym dostał sensowną ofertę trenowania koni czystej krwi, to bym ją rozpatrzył, tak samo jak w przypadku koni pełnej krwi angielskiej. Znam się na arabach, w końcu jeździłem na nich przez wiele lat. Starałem się nawet o konie ze stadniny w Michałowie, ale moja oferta w przetargu była za wysoka.
Ile z tych folblutów to młode konie?
Pięć, trzy zagraniczne i dwa polskie.
Kupił Pan także jednego konia starszego…
Tak, oprócz młodych kupiłem też jednego ogiera z treningu – Mudhar. Ma aktualnie cztery lata i nie zrobił jeszcze niesamowitego wyniku. Jest ładny, duży i poprawny, do tego ma bardzo dobry rodowód, ale po prostu nie leci. Dwulatkiem nie biegał, a w wieku trzech lat startował tylko dwa razy. Miał już okazję ścigać się we Francji z Calliepie, która świetnie radziła sobie w wyścigach na Służewcu – przy tej okazji on był dziesiąty, a ona dziewiąta. Ona miała wtedy już trochę doświadczenia, a Mudhar debiutował.
Kilka nowych koni się pojawiło, jak Pan ocenia swoją stajnię przed tym sezonem?
Mam trochę koni, ale jeden z kluczowych właścicieli – stajnia Consigliere – musiał zrezygnować z wyścigów, a te konie stanowiły wcześniej sporą część mojej stajni. Na szczęście są też nowi właściciele i w miarę się to wyrównuje.
W Pana stajni jest zawsze trochę polskich koni, wierzy Pan w młode folbluty polskiej hodowli?
Do tej pory miałem kilka dobrych koni polskiej hodowli. I Believe In Angels, Książę Persji, a teraz mam Jurisa. Trzeba trafić, ale myślę, że polskie konie, jak są uzdolnione, to wcale nie muszą odstawać od zagranicznych. Nasza hodowla idzie do przodu, mamy teraz kilka dobrych reproduktorów. Juris ma super rodowód – ojcem jest Balios, a głębiej jest zinbredowany na Allegrettę (matkę Urban Sea, która wygrała Łuk, a urodziła Galileo i Sea The Stars – przyp. red.). Niby polski koń, ale płynie w nim potężna krew.
Koniem z potencjałem na polską gwiazdę wydaje się być właśnie Juris, jakie ma Pan wobec niego plany?
Juris to według mnie dobry, a nawet bardzo dobry koń. Wystartuje na wiosnę w wyścigu III grupy na 1900 m, potem pobiegnie w dystansowej nagrodzie i jak będzie wszystko dobrze, to wystartuje w Derby. Nie będzie prowadzony do tej gonitwy klasykami, bo nagrody Strzegomia i Rulera to milerskie gonitwy, które są dla niego po prostu za krótkie. Mam jeszcze dobrego Green Clovera, jego też bardzo pozytywnie oceniam. We Wrocławiu pobiegnie pewnie raz – wygra i koniec startów na Partynicach. On także będzie szykowany pod kątem Derby, ale nie wiem jeszcze jaką drogę do tej gonitwy mu wybiorę.
Sam myślał Pan o własnej przygodzie hodowlanej?
W moim przypadku nie ma to sensu. Nie mam do tego warunków, a swoich koni wolę przypilnować osobiście, więc nie chciałbym ich nikomu oddawać do wychowu.
Hodowla sprowadza się do wyścigów, jak Pan podsumuje te w poprzednim sezonie w wykonaniu koni z Pana stajni?
Ogólnie sezon był niezły – trochę nam brakowało zwycięstw, ale dużo punktowaliśmy trzecimi, czwartymi miejscami. Miałem zagrane konie i nie mogły pokazać się tak dobrze, jak jeszcze rok wcześniej. Część koni ścigała się praktycznie tylko we Wrocławiu, a wiązało się to z wyścigami w niesprzyjających warunkach. Nie każdy właściciel chce wozić konia do stolicy, ponieważ czasami to kosztuje nawet tysiąc złotych. Ogranicza to opcje planowania startów, ale jest oczywiście zrozumiałe. W każdym razie, przez to dużo gonitw nam ucieka. We Wrocławiu często trzeba biegać pod wysoką wagą albo na nieodpowiednich dla konia dystansach. Wrocławski plan gonitw zdecydowanie nam nie pomagał – większość gonitw to wyścigi zamknięte albo uczniowskie. Nie mamy pierwszych, drugich grup, a wyjazdy kosztują.
Co z klaczami kupionymi w wieku dwóch lat – Saxon Way i Be My Girl?
Niestety one odchodzą z mojej stajni, mimo że chciałbym je dalej trenować. To bardzo fajne klacze, ale ze względów finansowych konie będą musiały ode mnie odejść. Obie są do sprzedania za 25 tysięcy złotych. Według mnie to niezła cena, bo w nie wierzę. Gdybym mógł sobie pozwolić na zakup, to bym się długo nie zastanawiał – po przeliczeniu to około 5 tysięcy euro za konia, które już wygrały po wyścigu i są gotowe do dalszego ścigania. Be My Girl złapała kontuzję, która zatrzymała jej świetnie zapowiadającą się karierę, ale jest już zdrowa i normalnie pracuje. Szkoda mi jej, bo planowałem biegać nią w nagrodach sprinterskich. Wyraźnie się rozbudowała i wzmocniła, ale niestety – są pewne aspekty, których jako trenerzy nie możemy przeskoczyć, mimo szczerych chęci. Według mnie ona nadawałaby się nawet do hodowli, bo pokazała sporo szybkości, a to ma duże znaczenie. One po przyjściu z aukcji były ostre i dość pobudliwe. Kręciły od początku niesamowite czasy, ale dałem je sporo czasu na odpoczynek. W styczniu przyszły i tak naprawdę w lutym mogłyby już biegać. Wyścigi jednak zaczynają się w kwietniu więc musiałem opracować im trochę inny cykl przygotowawczy. Inaczej sytuacja by wyglądała, gdyby to nie były klacze. Ogiery to zupełnie inaczej znoszą. Według mnie są lepszą opcją na tego typu aukcjach.
Można powiedzieć, że jest Pan zwolennikiem aukcji typu Breeze-up, czyli koni w treningu?
Ogólnie nie mam jeszcze przekonania do koni z takich aukcji. Zdecydowanie wolę mieć konia od roczniaka i spokojnie sobie pracować swoim rytmem. Konie zakupione dwulatkami są już gotowe do ścigania, a trenerowi, takiemu jak ja, który szuka koni długodystansowych, często późniejszych, to nie do końca odpowiada. Muszę wtedy dostosowywać się do tego, jak były one wcześniej przygotowywane i „ostrzone” za granicą. Szybkodojrzewające konie mogą być „ostrzone”, ale koń późniejszy potrzebuje czasu. Właściciele przygotowujący konie pod Breeze-up nie zwracają na to większej uwagi, bo chcą żeby koń był gotowy do biegania w momencie aukcji i robił wrażenie – takie podejście może konia po prostu w mojej opinii za dużo kosztować. Sprinterzy w porządku, długodystansowe konie raczej niekoniecznie. Dobrze by było mieć jakieś informacje od środka stajni, na temat konkretnego konia, którym jesteśmy zainteresowani. To jest cenne w przypadku zakupów koni dwuletnich lub jeszcze starszych – nam udało się tak kupić Colonelle.
Jaka to była historia?
Miałem kolegę, który pracował w pewnej stajni. Trener postanowił zamknąć stajnię w Anglii i przeprowadzić się do Stanów Zjednoczonych, aby tam trenować i sprzedawał konie, których nie było warto wysyłać na drugi koniec świata.
A Colonelle biegała w Anglii bez nadzwyczajnych wyników, to postanowił sprzedać ją, po prostu żeby się pozbyć i nie ciągnąć do Ameryki. Kosztowała tysiąc funtów, a my na siebie musieliśmy wziąć jeszcze koszty przewozu jej do Polski. Transport wyszedł wtedy prawie dwa razy więcej niż kosztowała kobyła – ale było warto.
Pan jej nie kupił na żadnej aukcji, tylko prywatnie – po znajomości, tak?
Dokładnie, kupiliśmy ją z polecenia znajomego, a później ona wygrała sześć wyścigów, w tym dwie kategorie B. Gdyby jej trochę wcześniej załatwić papiery, bo ona do mnie przyszła w lipcu, ale czekaliśmy trochę na załatwienie dokumentów, to by jeszcze jesienią pewnie ze trzy wyścigi wygrała. Niestety, złożyło się to tak, że wystartowała dopiero w kolejnym sezonie, więc osiem miesięcy nie biegała. Mieliśmy komfort, bo mogła zacząć karierę w Polsce od wyłącznie czwartej grupy, przez to, że w Anglii nic nie osiągnęła. Wystartowała w wyścigu tej naszej czwartej grupy i już wtedy czułem, że jest dobra.
Wspomniał Pan wcześniej o wysokich kosztach transportu, czy to jedyny problem wyjazdów z końmi do Warszawy?
Zdecydowanie jest ich więcej. Gdy mamy duży transport łączony i załóżmy, że moje konie biegają w niedzielę, ale inne będące w tym samym transporcie mają swoje wyścigi już wcześnie w sobotę, więc z Wrocławia wyjechać musimy już w piątek. To już jest dla naszych koni często stresujące. Niektóre z nich nie chcą jeść po wyjeździe z domu, bo wiedzą, co ta podróż oznacza. Taki wyjazd nierzadko sporo kosztuje konia psychicznie. Po powrocie dłużej dochodzi do siebie, a jednak w Polsce nie jest łatwo koniom na siebie zarobić, więc właściciele chcą startować jak najczęściej. Koniom, które ścigają się “u siebie” jest dużo łatwiej. Dla nas te wyjazdy są utrapieniem. Czasami słyszy się słowa krytyki kierowane w stronę wrocławskich trenerów, dotyczące chudych koni, ale dużo osób nie rozumie, że niektóre młode konie, a w szczególności klacze, bardzo przeżywają każdy taki wyjazd, a gdy jest ich w sezonie siedem, czy osiem, to wiąże się ze szczupłą sylwetką. Niektóre klacze w takich sytuacjach potrafią niemal trzy dni nie jeść. Warszawscy trenerzy są zdecydowanie uprzywilejowani. Nigdzie nie muszą jeździć, bo mają kilkadziesiąt dni wyścigowych pod nosem. My takiego luzu nie mamy. Jeśli chcemy rywalizować na wysokim poziomie, to musimy liczyć się z podróżami. Nie bez powodu warszawscy trenerze nie palą się do wyjazdów na Partynice. To kosztuje zarówno właścicieli, jak i konie. Zawsze ktoś jest niezadowolony, ale niektórzy zapominają o tym, że we Wrocławiu mamy dużo mniej dni wyścigowych, a możliwości zarządzania startami koni na poziomie swobody warszawskich trenerów, mogą być tylko naszymi marzeniami.
Plan na sezon 2023 już ogłoszony, czy widzi Pan jakąś poprawę sytuacji?
Patrząc na wyścigi wrocławskie trzeba powiedzieć – jest troszeczkę lepiej. Mamy więcej gonitw otwartych, co ułatwi życie trenerom przy zapisach trochę lepszych koni. Bumpery teraz nie są drugiej grupy, tylko trzeciej, dzięki czemu dobre czeskie konie się nie zakwalifikują, co dla naszych koni też jest korzystne. Niestety, dni wyścigowych po prostu brakuje. Nam nie jest łatwo podróżować do Warszawy, ale rozumiem też sytuacje w drugą stronę. Trzeba pamiętać, że nasze gonitwy grupowe, mimo tej samej kategorii co warszawskie, mają mniejszą pulę nagród, więc często koń, który ma przyjechać do nas z Warszawy, musi po prostu wrócić ze zwycięstwem na koncie, żeby to było opłacalne. Pamiętajmy, że podróż konia to nie tylko koszt transportu. Trzeba temu koniowi zapewnić opiekuna, jemu wynagrodzenie oraz hotel. Według mnie Wrocław powinien mieć więcej dni wyścigowych. Inaczej utrzymamy się w miejscu, w którym odniesienie zwycięstwa znacznie utrudnia koniowi życie. Koniem z takimi problemami jest Akurat. Został w stajni na kolejny sezon, ale on we Wrocławiu nie ma jak się ścigać. Tutaj jest tak, że albo biegają konie słabe, albo ukierunkowane na gonitwy skakane. Płaskich wyścigów dla dobrych koni tutaj po prostu nie ma.
W takim razie, jak by Pan rozdzielił dni wyścigowe?
W Warszawie sa protesty odnośnie zmniejszenia dni w sezonie na Służewcu, ale ja uważam, że powinni mieć ich jeszcze mniej. Dużo mniej. Sporo powinno zostać przełożonych do Wrocławia, a w idealnym scenariuszu – część także do Sopotu. Warszawa 35, Wrocław 20 i Sopot 8 – tak bym rozłożył te gonitwy. Oczywiście zdaję sobie sprawę z uwarunkowań kształtujących naszą wyścigową rzeczywistość, ale taka jest moja wizja rozwiązania planu gonitw. Mamy trzy tory, a nie potrafimy tego wykorzystać. Mówi się, że bieżnia w Sopocie jest twarda. To prawda, ale nie bez powodu. Cały rok nikt jej nie pilnuje. Gdyby przyłożyć się do pielęgnacji nawierzchni to i w Trójmieście moglibyśmy mieć dobry tor wyścigowy – to byłoby normalne przy większej ilości dni wyścigowych. Teraz ten hipodrom jest tylko “zadbany” na dwa weekendy. Z kolei warszawski tor nie radzi sobie z ilością gonitw. Nawierzchnia dostaje w kość i przy cięższych warunkach atmosferycznych bieżnia jest w złym stanie. To jest skutkiem za dużej ilości dni wyścigowych, na większości torów na świecie nie ma tak często wyścigów jak na Służewcu. Na Zachodzie to jest norma, że jeździ się z końmi na różne tory. U nas część trenerów jest uprzywilejowana do tego stopnia, że nawet nie myśli o sprawdzeniu, jakie gonitwy są rozgrywane na pozostałych torach.
Gdybyśmy we Wrocławiu mieli więcej dni wyścigowych, to moglibyśmy także pozyskać innych właścicieli. Wielokrotnie spotykałem się z przykrymi sytuacjami, w których nie dostawałem konia do treningu tylko ze względu na to, że “we Wrocławiu jest więcej problemów niż korzyści”. Właściciele zdają sobie sprawę z sytuacji. Wiedzą, że gdy koń wygra u nas wyścig, to od tej pory musi już jeździć do Warszawy, bo we Wrocławiu nie ma dla niego wyścigów. Skoro mam ciągle jeździć koniem do Warszawy, to już lepiej żeby on został na miejscu w treningu. Nie będzie musiał nigdzie jeździć. Dlatego część ludzi nie chce mieć koni w treningu wrocławskim, a my jako trenerzy mamy wytrącone karty z ręki i musimy po prostu godzić się z sytuacją.
A więc jak ogólnie ocenia Pan plan na sezon 2023?
Nie da się zadowolić wszystkich. W naszym środowisku, każdy myśli o sobie. Większość osób nawet nie chce postawić się na miejscu innych, tylko woli walczyć, żeby tylko jemu było najlepiej, a co z innymi, to już nie jego zmartwienie. Dużo osób ostatnio krytykuje pulę nagród w Wielkiej Warszawskiej. Z wielu stron słyszy się narzekania, że goście z zagranicy przyjadą i zabiorą całą kasę… ale przecież o to chodzi w wyścigach. To już nie są te same wyścigi, co kilkadziesiąt lat temu. Teraz to jest rozrywka, chodzi o show, prestiż, ogromne emocje, rywalizowanie na coraz wyższym poziomie, z jak najlepszymi końmi. Dla mnie byłoby sensacją, gdyby na Wielką Warszawską przyjechały konie ze stajni Godolphin, lub inne ogromne gwiazdy europejskich wyścigów. Jest to krok w kierunku zaistnienia Polski na europejskiej mapie wyścigów konnych. Oczywiście, że potrzeba pieniędzy w gonitwach grupowych. Nie da się pominąć tego problemu, ale sto tysięcy euro z puli Wielkiej Warszawskiej nie rozwiąże naszych problemów z nagrodami w gonitwach niższej rangi. Do tego potrzeba dużo większego kapitału, a teraz w końcu będziemy mogli postawić naszą gonitwę na równi z ważnymi wyścigami na Zachodzie Europy. Trenerzy z Warszawy boją się konkurencji z przyjezdnymi końmi, ale to nie ma znaczenia. Nie możemy się zamknąć z wyścigami i rywalizować tylko w naszym gronie. My przecież też się boimy, że Czesi przyjadą do Wrocławia i sprzątną nam nagrody sprzed nosów, ale o to chodzi w wyścigach. Trzeba iść do przodu i robić wszystko, żeby to właśnie nasz koń był lepszy od wszystkich innych, które staną z nim w startmaszynie, niezależnie od tego, skąd one będą. Wyścigi konne to przecież nie fundacja dla właścicieli, która zapewni nam stałe wygrane. Cieszę się, że mamy tak prestiżowy wyścig w Polsce, jak Wielka Warszawska, a nawet chciałbym, żeby było takich więcej. Był szok, jak przyjechał do nas Nagano Gold, co będzie jak przyjadą jeszcze lepsze konie? Niech przyjeżdżają. Czekam na konie stajni Godolphin, Aga Khana, Coolmore. Wyjdźmy w końcu z naszymi wyścigami na powierzchnię.
Jak ocenia Pan swoją sytuację jako rozwijającego się trenera?
W naszym środowisku mamy niestety sporo chciwości. Ludzie kopią pod sobą dołki, myśląc tylko o swoich korzyściach. Wystarczy, że raz koń nie pobiegnie dobrze, to od razu wydzwaniają do właściciela inni trenerzy i próbują w chamski i zakłamany sposób oczernić aktualnego trenera takiego konia i przekonać właścicieli do przeniesienia konia… oczywiście do stajni dzwoniącego zainteresowanego. Tutaj musisz być lwem, inaczej cię zjedzą. Miałem propozycję trenowania koni w Warszawie, z której ostatecznie nie skorzystałem. Zdaje sobie sprawę z tego, że przy takich realiach i kilkunastu dniach wyścigowych we Wrocławiu, nie zostanę czołowym trenerem. Jeśli chcę być konkurencyjny, to muszę jechać do stolicy, a oczywiście chcę. Niestety propozycja dla mnie ograniczała się do koni jednego właściciela, a to wiążę się z pewnym ryzykiem. Byłbym w pełni uzależniony od jednej relacji. Raz już byłem w ciężkiej sytuacji, gdy właściciel, którego konie stanowiły większość mojej stajni, musiał pożegnać się z wyścigami. Boję się kolejnej takiej sytuacji. Nie chcę stracić wszystkiego na co pracowałem. Inaczej by to wszystko wyglądało, gdybym miał mieć swoją stajnię w Warszawie i mógłbym zachować konie aktualnych właścicieli, wtedy byłbym niezależny.
Więc myśli Pan o przeprowadzce do Warszawy?
Jeśli mam kontynuować przygodę jako trener i mieć dobre wyniki, to muszę. Nie mogę nawet myśleć o tym, czego chcę, jak chcę być topowym trenerem, to po prostu muszę to zrobić. Chcę wygrywać. Zwycięstwa napędzają do dalszej pracy, a żeby móc się w pełni realizować, muszę być w Warszawie. Chcę podjąć to ryzyko, ale muszę mieć zapewnioną stajnię. Nie na warunkach właściciela, którego konie trenuję, tylko na swoich. Jeśli miałbym taką opcję, to można powiedzieć, że jestem już zdecydowany. We Wrocławiu nie ma tej swobody doboru wyścigów, czego przykładem jest kariera Be Like Zazou. Zarówno właścicielowi, jak i w rubryce „Prosto ze stajni” ciągle powtarzałem, że ten koń potrzebuje dystansu i błota. Z racji ubogiego planu gonitw musiałem ścigać się nim na milę, zamiast na 2400 metrów. Był koniem słabym, ale na mokrym torze radził sobie doskonale i gdy warunki mu zaczęły sprzyjać, to od razu zaczął wygrywać. Trener, który chce być dobry, nie może czekać na odpowiedni wyścig miesiącami.
Wśród koni w Pana treningu są też takie, które startują w gonitwach skakanych. Czy sytuacja wrocławskich koni, biorących udział w wyścigach płotowych i przeszkodowych wygląda lepiej niż w przypadku tych specjalizujących się w gonitwach płaskich?
Na pierwszy rzut oka tak, ale w Polsce po pierwsze – brakuje fachowców od skoków, a po drugie – nie każdy koń się do tego rodzaju wyścigów nadaje. Co mi po gonitwach płotowych we Wrocławiu, jak mój koń nie ma za grosz talentu do skoków. Można biegać na siłę dla pieniędzy i udawać, że jest wszystko dobrze, ale to może bardzo szybko skończyć się w tragiczny sposób. Sam start takiego konia w gonitwie skakanej wiąże się z dużymi kosztami. Trzeba ściągnąć jeźdźca z zagranicy, a jeśli ktoś myśli, że oni jeżdżą za standardowe 100 zł wynagrodzenia od dosiadu, to jest w błędzie. Często trzeba takiemu jeźdźcowi zapłacić ogromne pieniądze za sam dosiad, może i 100, ale euro.
Ma Pan jakieś konie, które będą przygotowywane do gonitw stiplowych?
Gonitwy skakane ogólnie mnie trochę kuszą – są tam niezłe premie i ogólnie można myśleć o porządnych wygranych. Nie jest to jednak taka prosta sprawa. Z pewnością ciężej przygotować konia do tego typu gonitwy. Musi on dużo więcej pracować. Trzeba go nauczyć skakać. Trening pod kątem wyścigów skakanych zajmuje więcej czasu i taka praca też wygląda inaczej. Jednak już mam takie konie, to nie myślę o problemach, tylko zabieramy się przygotowań. Mam małe płotki do trenowanie koni pod kątem gonitw skakanych, które z resztą sam zrobiłem. Praktycznie od początku przygotowań widać po koniu, czy płoty to jego bajka. Jeśli koń nie chce podejść, nie chce skoczyć, ciągle coś mu przeszkadza, to już widać, że będzie problem, ale są też inne konie. Takie, które podchodzą i pyk, pyk, pyk. Skaczą, nawet się nie zastanawiając, jak to zrobić. To już jest dla mnie dobry sygnał. Dzwonię wtedy do właściciela. Informuję go o tym, że jego koń dobrze się zapowiada. Wtedy decydujemy, czy próbujemy. W tym roku jestem przekonany, że mam dwa takie trzylatki – Szivesseg oraz Hamad. Są one stricte przygotowywane pod wyścigi płotowe. Zaczniemy od startu na 1900 metrów. Potem bumper na 2600 m dla trzylatków i zaczniemy cykl gonitw płotowych.
Gdy kupuje Pan konia, to myśli o tym, żeby radził on sobie później dobrze w płotach?
Nie, jak kupuję konia, to myślę tylko o Derby. Mnie nie interesują gonitwy skakane, do momentu, kiedy koń nie pokaże takich predyspozycji albo właściciel nie jest nastawiony wyłącznie na skoki. Ja chcę mieć konia na Derby. Gdy widzę roczniaka, to od razu zastanawiam się, czy on będzie się nadawał do walki o błękitną wstęgę. Nie chcę koni po szybkich ojcach, sprinterzy mnie nie interesują. Gonitwy na krótkich dystansach nie są dla mnie. Oczywiście nie zamierzam udawać, że jakiś koń nadaje się na Derby i odkładać na bok jego preferencje, ale ogólnie muszę powiedzieć, że dla mnie celem zawsze były i będą Derby. Dopiero, gdy konie dystansowe nie będą pozwalały mi myśleć o klasyku na 2400 m w pierwszą niedzielę lipca, to zacznę myśleć o płotach. Jeśli koń będzie blisko w Derby albo chociaż będzie nieźle sobie radził w gonitwach płaskich na długich dystansach, to już wiadomo, że będzie on w czołówce koni płotowych.
Czyli Pana największym marzeniem na ten moment jest wygrać polskie Derby?
Tak. Dla mnie priorytetem są Derby i Wielka Warszawska. To są dwa prestiżowe wyścigi. Derby są bardziej wyjątkowe, bo koń może pobiec w nich tylko raz. To nie jest łatwe do spełnienia marzenie. Niektórzy trenerzy trenują konie wiele lat i nie mogą go spełnić. Wielką Warszawską teoretycznie można wygrywać co roku, jeśli ma się świetnego konia, a Derby to są Derby. To jest ta jedna gonitwa. Nic jej nie przebije. Wielka Partynicka, Wielka Wrocławska, czy Crystal Cup mogą mieć dużo więcej pieniędzy w puli, ale nigdy nie zrobią na mnie takiego wrażenia, jak Derby.
Ma Pan dwadzieścia koni, musi to oznaczać stałych pracowników, ilu ich jest?
Aktualnie mam trzech pracowników i ja jestem tym czwartym.
Pan jest trenerem, ale pełni także rolę jeźdźca treningowego?
Tak.
A na wyścigi ma Pan stałego dżokeja?
We Wrocławiu na pierwszą rękę będzie jeździł u mnie Kuba Pavlíček, a w Warszawie Konrad Mazur. Prawdę mówiąc, jeszcze z nim nie rozmawiałem, ale myślę, że zostaniemy przy tej współpracy. W każdym razie z Kubą jesteśmy już dogadani. Konrad nie zawsze może do mnie przyjeżdżać na wyścigi, więc załatwiłem Pavlíčka. Na pierwsze dwa dni, będę pewnie miał po dwa konie. Najpierw jeden dostanie gorszego, drugi lepszego, a w kolejnej gonitwie na odwrót. Tak sytuacja ma się we Wrocławiu. Jeśli chodzi o Warszawę – chciałbym współpracować na stałe z Konradem. Oprócz tej dwójki, będę także dawał szanse Agnieszce Tokarek.
Najchętniej zapisywałby Pan Konrada, ale przez to, że dni wyścigowe mogą na siebie nachodzić, to nie zawsze można być pewnym przyjazdu Mazura, a jednak ta pewność jest konieczna, tak?
Tak. Muszę mieć jakiegoś stałego jeźdźca, ponieważ w innej sytuacji, prędzej, czy później pojawią się problemy. Zdarzy się tak, że Konrad nie dojedzie, Pavlička ktoś zajmie i zostanę z ręką w nocniku. Z Kubą współpracowałem już parę lat. Chciał jeździć więcej wyścigów, a byłem umówiony z Konradem. Obu nie mogłem dawać dosiadów. Później, gdy Konrad nie mógł przyjeżdżać, to Kuba jeździł. Do tego dochodziły preferencje właścicieli. Czasami jedni nie chcieli Konrada, tylko kogoś innego. Inni nie chcieli posadzić Pavlička, ale tak to już jest. Jeśli dni wyścigowe będą się nakładały, to Kuba będzie u mnie jeździł, a jak nie będą ze sobą kolidowały, to będę chciał rozdzielać dosiady między nimi.
Wspomniał Pan o Agnieszce Tokarek. Z tą amazonką pracuje Pan już od dłuższego czasu i chyba w nią Pan wierzy…
Zdecydowanie tak. W każdej gonitwie uczniowskiej, jeśli tylko mogę ją posadzić, to ma pewny dosiad. Czasami zapisuję ją też do gonitw z dżokejami, ale nie zawsze mogę. Właściciel jest moim klientem i muszę dawać mu to, co najlepsze. Agnieszka radzi sobie świetnie, ale jednak nie ma umiejętności takich jak dżokeje. Każdy chce, aby na jego koniu jechał najlepszy jeździec. Tak też jednak nie zawsze się da. Gdy mam trzy konie w gonitwie, to muszę porozmawiać z właścicielem, bo ani Konrad ani Kuba jeszcze nie potrafią się rozdwoić. Mówię wtedy właścicielowi, że na dwóch moich koniach jadą dżokeje i pytam, czy chce, żeby na jego koniu pojechała Agnieszka. Nie mogę takiej decyzji podjąć sam. Jak się zgadzają, to Agnieszka ma dosiad, jeśli nie, to to szukam innego rozwiązania.
Jesteśmy w środku przerwy między sezonami. Czy w tym zimowym okresie trening znacznie różni się od tego w trakcie sezonu wyścigowego?
U mnie po sezonie praktycznie wszystkie konie dostały odpoczynek do końca roku. Tylko wyjątki trenowały. Były to młode do zajażdżki oraz te, które były po jakichś kontuzjach. Reszta zaczęła treningi od stycznia i systematycznie pracuje, bo warunki mamy super. Nawet jak się nie dało galopować ze względu na pogodę, to trenowaliśmy na kółku. Mam takie swoje miejsce treningowe pod stajnią, które stale pielęgnuję i troskliwe o nie dbam, a później, gdy trzeba, to mogę sobie po nim galopować, kłusować – czego dusza zapragnie. Także ja mam zimę przepracowaną. Kontuzji na szczęście nie mamy za dużo. Praktycznie każdy koń może spokojnie pracować. Gdybyśmy rozpoczynali sezon za półtora miesiąca, to myślę, że każdy z moich starszych koni, mógłby spokojnie już wtedy zacząć biegać. Podsumowując, cały czas jeździmy i zima nam nie przeszkadza.
Jest coś jeszcze, czym chciałby Pan się podzielić z czytelnikami?
Nie ma co krytykować, trzeba robić swoje. Głowa do góry i do przodu. Czekamy na sezon.
Rozmawiał Michał Celmer
Zdjęcie tytułowe przedstawia Łukasza Sucha przed gonitwą na Partynicach. Fot. Tor Partynice.