Polska stała się jego drugą ojczyzną po Bułgarii. Przez wiele lat był dżokejem na Służewcu, a teraz jako trener prowadzi własną stajnię. Trwający rok jest smutny dla Emila Zaharieva. Stracił swojego przyjaciela Emiliano Zapatę oraz świetną Cherie Noire. – Musiałem się pozbierać po tym wszystkim i dalej żyć – mówi.
Ile lat mieszka Pan w Polsce?
Trzydziesty szósty rok. Z małymi przerwami na Włochy i Niemcy.
Jak Pan trafił do Polski?
Dyrektor toru w Bułgarii był moim sąsiadem. Raz na jakiś czas przychodził do nas w gości. Z ojcem rozmawiali o tym, żeby gdzieś mnie wysłać. Były dwie oferty: Moskwa albo Warszawa. Nie byłem pewny, gdzie jest lepiej. Ale ponieważ Rumen Ganczew-Panczew był wcześniej w Polsce i powiedział mi, że jest fajnie, to zdecydowałem się na Warszawę. Dyrektor zadzwonił do pana Milanowskiego z działu selekcji, że ma młodego człowieka na specjalizację do Warszawy i przyjęto mnie bez problemu.
I został Pan na dłużej.
Gdy przebywałem w Polsce, w Bułgarii zaczęły się niepokoje, zmieniała się sytuacja polityczna, ustrój, wszystko runęło. Wtedy zdecydowałem, że zostanę w Polsce. I nie żałuję tego. Od momentu, kiedy przyjechałem, miałem świetną szkołę na Służewcu. Byłem u Doroty Kałuby, pracował w tej stajni również dżokej Janusz Kozłowski. Może nie rozmawiałem, bo ograniczała mnie bariera językowa, ale widziałem jak się pracuje, obserwowałem ich kunszt. A później szybko nauczyłem się języka polskiego i poszło.
Kolejny etap w Pana życiu, to trenowanie koni.
Jeszcze będąc dżokejem postanowiłem, że zostanę trenerem. Chciałem mieć licencję, przygotować sobie grunt pod pracę w przyszłości. Kurs jeszcze trwał. Rumen był trenerem w Lutku, ale postanowił wyjechać do Włoch. Więc wsiadłem do samochodu z jednym z właścicieli koni, Wackiem Kowalskim, pojechaliśmy na rozmowę do Lutka do Leszka Kowala. Dogadaliśmy się. Tak się zaczęła moja praca trenerska. Byłem tam dwa i pół roku. Ale chcąc się rozwijać, musiałem wrócić do Warszawy. Cała esencja, cała huśtawka cywilizacji wyścigowej, jest tu: właściciele, fachowcy, lekarze.
Ma Pan w stajni dużo pięknych dziewcząt. Czy przyciąga je Pan do pracy urokiem osobistym?
Nie wiem czym, ale zawsze były, są i będą. Dziękuję Bogu za to, że są posłuszne, uczą się szybko i umieją dobrze jeździć na koniach.
Mają dobrych nauczycieli i nauczycielki, bo przecież Dominika Turkowska i Agata Wojciechowska przez wiele lat brały udział w wyścigach.
I dziewczęta i pan Leszek tłumaczą, a młodzież się uczy. Takich nauczycieli jest coraz mniej. Ledwie w kilku stajniach są ludzie, którzy potrafią przekazać swą wiedzę. Mam jeszcze świetnych dżokejów: Szczepana Mazura i Kamila Grzybowskiego. To elita. Jest się od kogo uczyć.
Jest Pan w Polsce prekursorem syndykatów właścicielskich. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę.
99 procent jest strzałem w dziesiątkę. Jeden procent nie, bo nie są to syndykaty z prawdziwego zdarzenia. Bo żeby stworzyć prawdziwy syndykat, trzeba założyć spółkę. A tu jest grupa ludzi, która składa się na zakup jednego konia. Mam takie, powiedzmy, syndykaty, w których właścicielami jednego konia jest 10, 8 czy 16 osób. Grupa ludzi kupiła na przykład konia za 5000 euro i utrzymują go za grosze. I bawią się świetnie, my się bawimy świetnie, bo mamy pracę.
Takim syndykatem jest WRS Racing, choć konie są na Pana.
Tu również jest dużo udziałowców. Większość zagranicznych, z Francji. To bardzo mili ludzie. Nie mogą zbyt często pojawiać się na naszych wyścigach. W związku z tym, że nie mogliśmy założyć syndykatu, a chcieliśmy, żeby to wszystko miało ręce i nogi, postanowiliśmy, że konie będą na mnie, bo tak jest łatwiej.
Ma Pan międzynarodową stajnię. Właściciele są z różnych zakątków Europy.
Z Ukrainy, Bułgarii, Francji, Rosji.
Czy właściciele wywiązują się ze swoich obowiązków?
Tak, jak najbardziej. Nie mam takich, którzy mówią: chwilowo nie mam pieniędzy. I to jest taki dźwig pozwalający stajni rozwijać się nie tylko pod względem wyścigowym ale i właścicielskim. Mam fajnych właścicieli, którzy, przede wszystkim, rozumieją wyścigi, nie są oderwani od rzeczywistości, tacy, którzy chcą kupić konia i nie wiedzą co się dalej ma z nim dziać. Nie wszyscy rozumieją wyścigi, a wówczas rozmowa trenera z takimi jest bardzo trudna.
Pojawił się u Pana nowy właściciel Rashit Shaykhutdinov. Jak jego konie trafiły do Pana?
On jest z Rosji, ale cała jego hodowla jest we Francji. Współpracuje z Kazachem Nurlanem Bizakovem. Założyli spółkę i jakoś im idzie. Rashid dał mi na próbę siedem dwulatków. Oczywiście nie są to te najlepsze, czy nawet średnie, tylko te, które we Francji nie mają szans. Ale i tak u nas sobie nieźle radzą. To fajne konie, z profilu dystansowe. Nawet 1300 metrów, to dla nich zbyt krótko. Jeśli zostaną u mnie na przyszły rok i przyjdzie dystans, będą zdrowe, to mogą sporo osiągnąć.
Zimą miał Pan jechać do Francji z ośmioma końmi i tam je trenować. Plan się jednak nie powiódł.
Rozstaliśmy się z dżokejem Alexandrem Reznikovem, wszystko się pokomplikowało i plany wzięły w łeb. Tu trzeba było zostawić ludzi, tam zabrać. Ale dalej to siedzi w mojej głowie. Kierować dwiema stajniami oddalonymi od siebie o 1500 kilometrów, to trudne logistycznie. Ale biegać na pewno będziemy. Chce tego Rashit, WRS Racing, Millennium i Timoshenko. Niebawem pojedzie jeden transport. Konie przebiegną i wracamy. Może też być tak, że zostaniemy dwa tygodnie na drugie starty i dopiero wrócimy.
Kto będzie zarządzał stajnią na Służewcu, skoro Pan wyjedzie do Francji?
Jest dżokej, który może przypilnować. Tak miało być w ubiegłym roku. Reznikov miał jechać do Francji i pilnować roboty wedle moich wskazówek, a ja miałem zostać w Warszawie. Ale nie wyszło. Bardzo chciałbym, żeby konie pobiegły we Francji. To moje marzenie. Może mi się uda je spełnić do końca mojej kariery wyścigowej.
Sporo Pana koni biegało już we Francji.
Rok poświęciłem na naukę. Ruszaliśmy w ciemno. Większość zna Chantilly, Longchamp, Deauville i koniec. A przecież jest więcej torów we Francji, na których trenowane przeze mnie konie mogą biegać i zarabiać. Mój współwłaściciel koni i wspaniały kumpel Marek Dherment, któremu dziękuję za pomoc i tłumaczenie, uświadomił mi, że są inne tory, na których mogą biegać nasze konie z sukcesami i powiedział, że zawsze można znaleźć konkretny, pasujący dla konia wyścig. Teraz jestem już dużo mądrzejszy i mam większą wiedzę dotyczącą francuskich wyścigów. Już nie będę zapisywał koni tylko po to, by deptały tor. Zawsze jest przyjemnie zająć płatne miejsce i radośnie wracać do domu. Takie są założenia. Czyli wszystko robić teraz z głową.
Ten rok jest jednak smutny w Pana stajni.
Straciłem dwa najlepsze konie. Trzyletnią Cherie Noire i mojego wspaniałego przyjaciela Emiliano Zapatę. No ale cóż, życie czasami daje trochę po tyłku. Musiałem się pozbierać po tym wszystkim i dalej żyć. Nie mam już flagowych koni, by biegać w nagrodach. Stajnia bez takich koni uzupełnia tylko gonitwy. I teraz w tym moja głowa, by stworzyć konie, które będą biegać poza grupami. A jeśli nie biegasz w nagrodach, to szkoda tej ciężkiej pracy. A u nas jest ona mało doceniana przez organizatorów. Tu pracuje się cały rok, bez wolnego dnia.
Ma Pan też konie własnej hodowli.
Mam w Bułgarii bardzo dużo znajomych, którzy się zajmują amatorsko końmi. I chcieli, żeby biegały w Polsce i przepisali je na mnie. Obiecali, że jeśli konie podrosną, będą biegały w Polsce. I słowa dotrzymali. To fajne konie.
Jednym z tych koni jest Sijana, która została zapisana do sobotniej gonitwy.
Słabiutka.
Harley de Saularie też wystąpi. Po trzech słabych startach, nagle sensacyjnie wygrał.
To chimeryczny koń. Gdy jest gorąco, nie chce lecieć. Bardzo nie lubi upałów. Ale w tym wyścigu go liczyłem, bo poprawił się na treningach i pogoda mu sprzyjała. Gdy jest gorąco, gaśnie, gdy przyjdzie trochę chłodu, wstępuje w niego optymizm i wiara, że może pokonać rywali. Na tym polega praca trenera. Nie rozmawiając, poznać konia. Bo przecież koń nie powie, że się dziś źle czuje i nie ma sensu, żeby biegał. Dlatego apeluję do wszystkich właścicieli, by nie zabierać koni od trenera do trenera w trakcie sezonu. Właściciele nie szkodzą trenerowi, tylko koniowi. Pół roku to minimum, w którym trener może poznać konia, co mu dolega, co lubi i co zrobić, żeby było fajnie. A przenosząc go ze stajni do stajni, koń nie pokazuje swoich pełnych możliwości.
Zadebiutuje Rue Gracieuse.
Fajna klacz. Z debiutu może być jej trudno z końmi, które już biegały, ale ma spore możliwości.
Czy zgodnie z nazwą ma w sobie dużo wdzięku?
Tak. Jest bardzo ładna. Jeśli będzie zdrowa, w przyszłości właściciel może mieć z niej pociechę.
We Wrocławiu, w czwartek ma biegać Hertsa.
Dostałem ją do treningu od pana Timoshenki. Biegała w Czechach dwa razy bez powodzenia. Właściciel nie dogadał się z trenerem Luką i trafiła do mnie. Trochę popracowała i okazało się, że jest dobra. Powinna pobiec z szansami.
Czy Jeremys Iron jedzie do Wrocławia po pierwsze zwycięstwo?
Tak. Ma duże szanse. Nikola powinna docenić, że ma dwa dobre dosiady, postarać się i powinna wrócić z Partynic z pełną torbą.
Nikola Cyrkler już długo jeździ w Pana stajni. Czy robi postępy?
Był moment w którym się zatrzymała w rozwoju. To przez to, że nie mamy szkółki jeździeckiej z prawdziwego zdarzenia. Takie wysyłanie na tydzień do Wielkiej Brytanii, to nie nauka, a wycieczka w nagrodę. Przez tydzień niczego się tam młodzież nie nauczy. Tutaj Kamil Grzybowski raz w tygodniu doszkala, pokazuje, ale to wszystko jest za mało. Wielu młodych ludzi nawet nie wie, że ma talent do jazdy. Wracając do Nikoli, był taki moment, że trochę gonitw wygrała, myślała, że jest ok, że wie wszystko i zaczęła się cofać. Musiałem ją sprowadzić na ziemię. Ma idealne warunki w stajni do nauki przy takich świetnych dżokejach jak Szczepan Mazur czy Kamil Grzybowski. I jestem jeszcze ja, który mogę jej tyle naopowiadać i nagadać, a to robię cały czas, by szlifowała swoje umiejętności. Chciałbym, żeby nauczyła się mocnego posyłu. Uwielbiam mocny posył, a bicia batem nienawidzę. Bat jest po to, by postraszyć konia, albo na ostatnich dwustu metrach pobudzić. Ale kluczem jest mocny posył. Nasi jeźdźcy po wyjściu na prostą używają już bata. Przecież w taki sposób nie wyjadą konia. Jedź w mocnym posyle cały czas, pobudź konia batem na ostatnich dwustu metrach. Odda, to dobrze, nie odda, schowaj bat. Tego jeszcze jej brakuje. Robi postępy, rozmawia ze Szczepanem i z Kamilem, ale najważniejsza jest praktyka. A ona w tym roku mało jeździ, bo nie mam takich koni, które mógłbym jej dawać. Mam ich mało, a w stajni dwóch dżokejów i muszę im zapewnić dosiady. Ale staram się o niej nie zapominać, bo nie chcę, by została zapomniana, albo była w tyle. Całą trójkę świetnie sobie radzi, dogadują się, razem robią galopy. Mam nadzieję że Nikola odpali. Ciągle w nią wierzę.
Ostatnio został zwolniony dyrektor Toru Służewiec Dominik Nowacki. Jak Pan się na to zapatruje?
Zwolniono go w najgorszym momencie, w którym wyścigi kuleją na obie nogi. On znał środowisko, wiedział jak to naprawić, tylko tego nie robił. Jest moim przyjacielem, rozmawiałem z nim dużo, ale on nie miał tej mocy, by to zmienić. Obiecywano mu różne rzeczy, ale na obietnicach się kończyło. Przykro mi, że go zwolnili. Życzę nowemu dyrektorowi, żeby miał więcej kontaktu z trenerami, pracownikami, dżokejami. Żeby z nimi rozmawiał. Dominik o tym zapomniał. Nie wiem czy szefowie Totalizatora Sportowego mają jakieś plany na przyszłość. W tej chwili wyścigi są na krawędzi. Właściciele odchodzą, nagrody są minimalne. Jest wiele ciekawych projektów, które mogą przyciągnąć ludzi na wyścigi, ale nikt nic nie robi. Polska hodowla została zepsuta. A jest wiele możliwości odnowienia tych stadnin. Wystarczy dorzucić po 20 matek i nie muszą być po 100 tysięcy euro, nie muszą być po Galileo. Ile matek ze świetnymi papierami kupiono do Kazachstanu? Cztery stadniny po 20 matek, to jest 80 źrebiąt. Tylko niech się odchowa 60. Drugie 60 ludzie dokupią. I będzie miał kto się ścigać. Potrzebne są rozmowy, rozmowy i jeszcze raz rozmowy.
Czy tęskni Pan za Bułgarią?
Tak. Tam się urodziłem, tam mam dom, rodzinę. Niebawem się tam wybieram. Odwiedzić ich, odpocząć. Bułgaria jest przepiękna. Dziewicza. Nic się nie zmieniła. Jest taka sama, jaką ją zostawiłem.
Rozmawiał Maciej Rowiński