Dokładnie 50 lat temu Wielką Warszawską 1972 wygrał w pięknym stylu, o cztery długości, trójkoronowany widzowski Dipol (Antiquarian – Dostojna po Dorpat), dosiadany przez znakomitego dżokeja, a później wybitnego trenera – Stanisława Dzięcinę. W rocznicę tego zdarzenia, a na kilka dni przed Wielką Warszawską 2022, przypominamy przeprowadzony przed laty przez Roberta Zielińskiego i Marka Borutę wywiad-rzekę z nieżyjącym już Stanisławem Dzięciną, który był jedną z najbarwniejszych postaci na Służewcu i warto go przybliżyć zwłaszcza młodszym kibicom i czytelnikom. Jego opowieść to niezwykle cenny zapis historii powojennych wyścigów konnych w Polsce.
Jako dżokej Dzięcina w Wielkiej Warszawskiej, oprócz triumfu na Dipolu, wygrywał też w 1974 roku na Kasjanie, na którym zwyciężył też w St. Leger w Wiedniu. Kasjan jest ojcem zwycięzcy WW z 1984 roku – Cardiffa. Jako trener Dzięcina przygotował do zwycięstwa w tym kultowym wyścigu w 1976 roku swoją wybitną derbistkę Irandę (później znakomitą matkę stadną – prababkę derbistów Infamii i Intensa, który ustanowił w WW rekord toru na 2600 m), a także siwego Jarabuba (1981), który toczył słynne pojedynki z półbratem Dipola – wybitnym Dixielandem, który wsławił się tym, że wygrał WW 1980 z ogromną przewagą, prowadząc od startu do celownika. Oto pierwsza część wywiadu – pełna anegdot – z trenerem Dzięciną, poprzedzona wstępem, przypomnieniem jego największych sukcesów. Wkrótce na Trafnews.pl kolejne odcinki tej rozmowy.
Stanisław Dzięcina to jedna z największych legend Służewca. Bardzo dobry dżokej i – obok Andrzeja Walickiego i Stanisława Molendy – jeden z najwybitniejszych trenerów w historii polskich wyścigów konnych. Spod jego ręki wyszło wiele wyścigowych gwiazd. Dzięcina zakończył wspaniałą karierę trenerską po sezonie 1997, później został członkiem służewieckiej Komisji Technicznej.
Jako trener ma na koncie około 800 zwycięstw. Trzy razy siodłał konie, które wygrały Derby w Warszawie dla koni pełnej krwi angielskiej (Iranda 1976, Skunks 1979, Demon Club 1981) i raz w Pradze (Juror 1984). Juror wygrał też z wielką przewagą polski St. Leger. Trenowane przez niego konie dwa razy triumfowały w Wielkiej Warszawskiej – w (Iranda 1986 i Jarabub 1981). Miał wspaniałą rękę zwłaszcza do klaczy. Cztery jego klacze zwyciężały w polskim Oaks (Norika 1978, Jacaranda 1985, Jurnea 1987 i Diamina 1988). Cztery razy wygrywał Nagrodę Prezesa Rady Ministrów (obecnie Prezesa Totalizatora Sportowego) – Jarabub 1981, Juror 1985, Toskano 1990 i Totus 1994.
Aż 7 razy święcił triumfy jako trener w Nagrodzie Rulera (Orton 1975, Iranda 1976, Skunks 1979, Demon Club 1981, Ivomec 1988, Naredo 1991, Imma 1996). Również 7 zwycięstw zanotowały konie trenowane przez Dzięcinę w Nagrodzie Iwna (Jurystka 1976, Skunks 1979, Jarabub 1980, Demon Club 1981, Ivomec 1988, Oregon 1989, Lando 1990). Po jednym zwycięstwie odnotował w Wiosennej (Norika 1978) i Nagrodzie Ministerstwa Rolnictwa (Iranda 1975). Trzy razy miał zimowego faworyta na Derby w stajni, po wygraniu Mokotowskiej (Skunks 1978, Toskańczyk 1982, Awista 1989).
Dzięcina pracował przede wszystkim z folblutami, ale wygrał też w 1983 roku jako trener Derby dla koni arabskich. Fenomenalny Piechur zwyciężył wówczas dowolnie, a drugi koń na celowniku była za nim… daleko. W 1980 Oaks dla klaczy arabskich wygrała trenowana przez niego Pieczęć.
Jako jeździec Stanisław Dzięcina wygrał 619 wyścigów, dość wcześnie zakończył karierę z powodu problemów z wagą. W 1972 roku triumfował w Derby na kasztanowatym widzowskim Dipolu, którego poprowadził po potrójną koronę, a na dodatek wygrał na nim w tym samym sezonie w kapitalnym stylu Wielką Warszawską. w tym roku mija 50 lat od tych wielkich triumfów Dipola i Dzięciny. Co ciekawe, w 1980 roku Wielką Warszawską w wielkim stylu, z ogromną przewagą, prowadząc od startu do celownika, wygrał półbrat Dipola – Dixieland, który później okazał się znakomitym reproduktorem, ojcem trzech polskich derbistów (Bachus, Solozzo, Limak) oraz San Luisa, który dwa razy wygrał WW i dwa razy był w tym wyścigu drugi.
Wielką Warszawską jako dżokej Stanisław Dzięcina wygrywał dwukrotnie. Poza Dipolem, w 1974 roku zwyciężył w WW na trenowanym przez Andrzeja Walickiego Kasjanie, który był półbratem dwóch późniejszych derbistek Walickiego z lat 1977-78 Konstelacji i Kosmogonii.
Dzięcina nigdy nie miał bardzo licznej stajni, skupiał się na jakości treningu i indywidualnym podejściu do koni, ale dwukrotnie był championem trenerów pod względem liczby zwycięstw, dwa razy był też wybierany trenerem roku (w latach 1979 i 1981). Dwa trenowane przez niego wierzchowce były wybierane końmi roku, to Jarabub i Demon Club.
Popularny na Służewcu „Dzięcioł” był jednym z najwyższych dżokejów w Europie w swoich czasach, miał 174 cm wzrostu, mimo to uchodził za mistrza jazdy na maleńkich w tamtych czasach arabach. Dzięcina, warszawiak z urodzenia, był nie tylko wybitnym dżokejem i trenerem, ale też niezwykle barwną i lubianą postacią jako człowiek. Niemal zawsze wesoły, uśmiechnięty, skory do żartów, często przesiadujący na trybunach wśród publiczności. Bardzo towarzyski, gawędziarz, lubiący zabawę i – z wzajemnością – kobiety. Jego wielkim przyjacielem był świetny telewizyjny komentator sportowy i bywalec Służewca – Jan Ciszewski.
Mieszkańcy i pracownicy toru na Służewcu wiedzieli jednak, że kiedy Dzięcina się zdenerwuje, lepiej mu nie wchodzić w drogę. Przykładem tego historia z wiedeńskiego toru Freudenau, opowiedziana mi kiedyś przez znanego przed laty i lubianego trenera koni wyścigowych Mariana Baniewicza:
„Dzięcina miał kłopoty z wagą i przez cały dzień wówczas nie jadł. Jedynym jego pokarmem miały być znalezione na torze pieczarki. Z resztą na Służewcu Dzięcina także słynął z tego, że w sezonie grzybnym niemal codziennie znajdował na torze roboczym pieczarki i później je przyrządzał. Tak samo było w Wiedniu i w decydującym momencie „Dzięcioł” sięgnął po sól. Jednak przebywający z nim wtedy dżokej, a później trener – Czesław Rajewski, w takim samym pojemniku jak na sól, trzymał proszek do prania. Nie wiedzący o tym Dzięcina, posypał tym proszkiem pieczarki – jedyny swój posiłek. Na patelni zaiskrzyło. Gdy Rajewski zobaczył twarz swojego kolegi, nawet nie czekał na to, co ten powie. Wziął nogi za pas. Dzięcina miał nietęgą minę i lepiej było odsunąć mu się z drogi”.
Krążyły też opowieści o tym, jak o humorach Dzięciny przekonała się trener Dorota Kałuba, która prowadziła sąsiadującą z nim stajnię. Pewnego dnia Kałuba otrzymała w kategorycznych słowach polecenie zabrania sprzed stajni samochodu, który niby przeszkadzał Dzięcinie i jego pracownikom. Jak się później okazało, prawdziwym powodem było to, że stajni Dzięciny wówczas nie szło za dobrze na wyścigach, a zdaniem przesądnego trenera, właśnie ten samochód miał przynosić pecha trenowanym przez niego koniom, bo przestały lecieć wraz z pojawieniem się tego nowego auta.
Trener Dzięcina miał dobre oko do koni i do… amazonek. Spod jego ręki wyszły dwie polskie amazonki, które jako jedne z pierwszych zdobyły tytuł dżokeja – Ewa Pruska i Helena Hryniewiecka, a także utalentowani dżokeje – Piotr Piątkowski, Roman Madejski i Tomasz Kluczyński.
Świetnie w treningu Dzięciny spisywały się klacze, które cztery razy wygrały Oaks, Iranda triumfowała też w Derby i Wielkiej Warszawskiej. Jak pokazały badania, przeprowadzone w latach 90-tych, klacze trenowane przez Dzięcinę i Andrzeja Walickiego, były później najlepszymi matkami w hodowli, tak ci dwa trenerzy potrafili je umiejętnie trenować i nadmiernie nie eksploatować, czego nie można było niestety powiedzieć o wszystkich trenerach.
Słynna derbistka Walickiego Konstelacja urodziła przecież derbistę z Warszawy i Wiednia Koraba, oaksistkę Karinę i zwycięzcę Wielkiej Warszawskiej Księżyca. Derbista z Pragi Juror był synem znakomitej Jurystki, która w treningu Dzięciny wygrała Nagrodę Iwna. Sam Juror okazał się wybornym reproduktorem – jest ojcem derbisty Duranda, trójkoronowanej Dżamajki i ojcem matki fenomenalnego Intensa, który w Wielkiej Warszawskiej 2011 ustanowił niepobity do dziś rekord toru na 2600 m.
Krew derbistki Dzięciny – Irandy płynie też w żyłach jednych z ostatnich koni polskiej hodowli, które wygrały Derby na Służewcu. Jest ona prababką Infamii i Intensa, które triumfowały w Derby 2010 i 2011. Wyhodowany w Mosznej Tiumen, który w latach 2009-2011 trzy razy z rzędu wygrał słynną Wielką Pardubicką, jest synem Toskanelli, która w treningu Dzięciny zwyciężyła w nagrodach Driady i Sac a Papier. Inny syn Toskanelli – Totus, wygrał w treningu Pana Stanisława Nagrodę Prezesa rady Ministrów, podobnie jak półbrat Toskanelli – Toskano.
Charakterystyczne dla Dzięciny było też to, że jako jeden z nielicznych trenerów (drugim był Maciej Janikowski) codziennie od rana nie obserwował przejażdżek swoich koni z budki na torze roboczym, ale ze środka toru treningowego, gdzie zawsze jego konie kłusowały przed kentrem, a nie na kółku obok stajni. Tam łapał czasy galopów nie tylko swoim koniom, ale też innych trenerów i informował o wynikach zaprzyjaźnione osoby.
Miałem to szczęście, że jednego z pierwszych moich koni – wydzierżawioną z Mosznej Jubikę (córka znakomitej Jurystki, półsiostra derbisty z Pragi i zwycięzcy polskiego St. Leger Jurora) trenował właśnie Stanisław Dzięcina, dzięki czemu miałem okazję dobrze go poznać i podczas tych porannych wypraw na środek toru roboczego, posłuchać jego wielu wspaniałych opowieści o wyścigach, koniach, ich zachowaniu, sposobach treningu i obserwacji koni, opieki nad nimi.
W podobnych okolicznościach udało mi się dobrze poznać chyba najwybitniejszego w historii polskiego dżokeja – Jerzego Jednaszewskiego, który trenował dla mnie Hollywooda, syna Dixielanda, zwycięzcy WW. Choć moim największym mistrzem na wyścigach, najbliższą mi osobą na Służewcu, był zawsze Andrzej Walicki, z którym przeżyliśmy wspólnie wiele lat sukcesów i porażek, przegadaliśmy tysiące godzin o koniach i wyścigach.
Wracając do Stanisława Dzięciny, to był trener, który kochał konie, ale nawet będąc championem nie bał się i nie wstydził żadnej pracy. Często jako trener łapał za miotłę i sam zamiatał swoją stajnię, nie wyręczając się pracownikami, co było rzadkością u innych trenerów. Po pracy pomagał synowi Jackowi w prowadzeniu położonego tuż obok toru na Służewcu kiosku, który nazywał się „Irena” (na cześć zmarłej żony Stanisława Dzięciny), gdzie zawsze można było w dawnych latach kupić programy wyścigowe.
Dzięcina, nawet gdy już zbliżał się do siedemdziesiątki, zachowywał sportową sylwetkę i znakomicie jeździł konno. Starsi miłośnicy wyścigów konnych na zawsze zapamiętają stajnię Wawrzyńcowice (jeden z oddziałów stadniny Moszna), prowadzoną przez Dzięcinę i zwycięstwa moszniańskich koni pod dżokejami ubranymi w czerwone kurtki w żółte gwiazdy.
Aby podsumować tę piękną karierę dżokeja i trenera, w 1999 roku wraz z Markiem Borutą (byłym wydawcą „Gazety Wyścigowej”, właścicielem i hodowcą koni, który przez pewien czas prowadził własną stajnię na Służewcu) odbyliśmy dwie długie rozmowy ze Stanisławem Dzięciną, które złożyły się na wywiad-rzekę, który teraz przypominamy. Chronologię tego wywiadu wyznaczają sukcesy kolejnych koni, dosiadanych i trenowanych przez legendarnego „Dzięcioła”.
Robert Zieliński: Jak zaczęła się Pana przygoda z wyścigami konnymi, czy w rodzinie były wyścigowe tradycje?
Stanisław Dzięcina: Jestem rodowitym warszawiakiem, urodziłem się w 1934 roku na Mokotowie na ulicy Odolańskiej, mieszkaliśmy przy Puławskiej. W rodzinie nie było tradycji wyścigowych, ale dziadek i ojciec prowadzili firmę, w której mieli konie pociągowe, więc od małego miałem z nimi kontakt. Wyścigów przedwojennych na Polnej na Polu Mokotowskim nie pamiętam. Także budowy toru służewieckiego, który został oddany do użytku tuż przed wybuchem wojny w 1939 roku, gdy miałem 5 lat. W 1947 roku przeprowadziłem się z matką, bo ojca w czasie wojny zastrzelili Niemcy, na osiedle Służewiec. Rok wcześniej, w lipcu, reaktywowano tam wyścigi. Z kolegami chodziliśmy na tor i gdy miałem 14 lat, w 1948 roku, postanowiliśmy się tam zatrudnić. Miałem problemy, gdyż przyjmowano do pracy 15-latków. Musiałem skłamać, że jestem starszy, a metryka spaliła się w kościele podczas wojny. Gdy dowiedziała się o tym moja matka, poszła do Pana Grabca, który mnie przyjmował i zabroniła zatrudnienia ze względu na mój młody wiek. Ten jednak dał mi szansę i zacząłem pracować. Jeszcze wtedy nie potrafiłem jeździć na koniach wyścigowych, wcześniej tylko galopowałem po łąkach.
U jakich trenerów zaczynał Pan jeździć na Służewcu?
Zacząłem pracę w stajni, w której dżokejem i trenerem był Grzegorz Klamar. Trenowały tam konie, sprowadzone przez generała Bukojemskiego z Anglii, między innymi derbista z 1951 roku Arras i znakomity Pink Pearl. W 1949 roku przeszedłem do stajni Stanisława Ziemiańskiego, ojca Bogdana i dziadka Krzysztofa, do dziś trenującego konie na Służewcu. W 1950 roku całkowicie likwidowano na Służewcu posiadanie koni przez prywatnych właścicieli i w wyniku tych zmian trafiłem do trenera Michała Molendy, ojca świetnego później trenera – Stanisława Molendy. W tym samym roku, w lipcu, pojechałem u niego pierwszy wyścig. Miałem jechać na klaczy Scharme pod 54 kilogramy, ale nie pojechałem, gdyż… zabrakło ołowiu. Miałem wtedy 16 lat i ważyłem 36 kg! Trener powiedział, że pojadę na trzyletniej klaczy Aktorka (Łeb w Łeb – Księżna Pani) pod 50 kg, jeśli będę ważył 40 kg. Pojechałem dzięki blefowi. Miał mnie zważyć syn trenera – Stanisław Molenda. Wiedziałem, że mimo wysiłków ważę 38 kg, więc nawet mnie ważył, tylko powiedzieliśmy trenerowi, że mam 40 kg. Później na wadze wszyscy dżokeje pożyczali mi ciężarki z ołowiem i w końcu pojechałem. Wygrałem od razu w pierwszym starcie, a drugi za Aktorką był ogier… Aktor.
Tak więc filmowo zaczęła się ta Pana kariera. Później to Pan był jednym z głównych aktorów widowisk na Służewcu. Jak potoczyła się dalej Pana kariera jako młodego jeźdźca?
Ciekawostką jest fakt, że wygrałem w pierwszym wyścigu, w którym jechałem (u trenera Michała Molendy) i ostatnim (u jego syna Stanisława). W listopadzie 1974 roku, w ostatnim wyścigu kariery dżokejskiej, zwyciężyłem w gonitwie I grupy na wspaniałej dwuletniej klaczy Desna, która później dowolnie wygrała Nagrodę Soliny, ale zakończyła przedwcześnie karierę z powodu kontuzji. Paradoksalnie, na początku kariery miałem problemy z niedowagą, a później przez większość kariery z nadwagą. Na Desnę zrzuciłem trzy kilo. Sprawa honoru. Teraz jeźdźcy 10 cm niżsi ode mnie nie potrafią zmobilizować się do trzymania wagi i proszą trenera o dodanie dodatkowego kilograma czy dwóch. Co ciekawe, wygrałem też w pierwszym swoim wyścigu jako trener – w 1975 roku był to Nekar pod Stanisławem Sałagajem w Nagrodzie Otwarcia Sezonu.
Jakie były Pana pierwsze sukcesy w roli dżokeja?
Wtedy była wielka konkurencja, zostać dżokejem było dużo trudniej niż teraz. W stajni Michała Molendy było 18 koni i aż pięciu jeźdźców, w tym trzech dżokejów. Dlatego przeszedłem do trenera Konstantego Chatizowa. Dużo na tym skorzystałem, gdyż była to wówczas najlepsza stajnia na Służewcu. Długo liczyły się praktycznie tylko stajnie Chatizowa i Stanisława Molendy, wygrywające większość najważniejszych wyścigów. W tamtych latach mogłem uczyć się od tak wspaniałych dżokejów jak Biesiadziński, Kusznieruk, Stasiak, Marian Jednaszewski – ojciec późniejszego wielokrotnego championa Jerzego Jednaszewskiego. Jako chłopiec wygrałem 13 wyścigów. Od 1953 roku jeździłem w stajni Aleksandra Fomienki, a rok później dostałem propozycję pracy we Wrocławiu. Matka, mimo że chorowała, pozwoliła mi wyjechać do Wrocławia. Wówczas na torze partynickim ścigały się tylko konie arabskie. Na Służewcu arabów nie było, tylko folbluty i konie półkrwi. Trafiłem we Wrocławiu do stajni Franciszka Lipińskiego. Wtedy araby losowano i trafiły się nam cztery najlepsze konie trzyletnie. Na Estokadzie jechałem 5 wyścigów i 5 wygrałem, w tym Nagrodę Michałowa. Equifor, którego dosiadałem, rok później wygrał Derby, ale już pod dżokejem Jasińskim, bo ja poszedłem do wojska w Łodzi i aż na 27 miesięcy straciłem kontakt z końmi i wyścigami.
Jak później układała się Pana kariera jeździecka? Dlaczego nazywano Pana mistrzem jazdy na arabach?
Wróciłem do Wrocławia i jeszcze w 1957 roku, u trenera Lipińskiego, wygrałem na Kantarydzie (Witraż – Katona) arabski Oaks. W latach 1957-58 jeździłem u tego trenera oraz u Dorosza. Wówczas zdarzyła się niesamowita historia, gdyż wyścigi we Wrocławiu zostały zawieszone. Podczas jednego z pozagrupowych wyścigów wielki faworyt, Mir Said, od startu w szaleńczym tempie ścigał się z dwoma innymi końmi, a ja – mimo że nie byłem wcale liczony i mój koń odpadł początkowo o 50 metrów – wygrałem na Alibarze. Po prostu zmęczeni rywale „sami przyszli do mnie”. Publiczność zaczęła protestować, kibice krzyczeli, rzucali różnymi przedmiotami, start do następnej gonitwy bardzo się przedłużał. W końcu Mir Saida zdyskwalifikowano, pod presją krewkiej wrocławskiej publiczności. W ostatniej gonitwie tego dnia, fatalnie spisał się niedoświadczony starter. Puszczał konie niemal jeden po drugim. Znowu zaczęły się awantury. Akurat na wyścigach we Wrocławiu przebywał dyrektor ze Służewca – Harland. Gdy zobaczył co się dzieje, zawiesił do odwołania wyścigi we Wrocławiu i przeniósł wszystkie araby na tor do Sopotu. Właśnie w Sopocie, u trenera Dorosza, na arabie Buzdyganie, wygrałem swoją setną gonitwę w karierze i zostałem dżokejem.
Ale jako warszawiak, urodzony na Mokotowie, zapewne tęsknił Pan za stolicą i Służewcem po tych przenosinach do Wrocławia i Sopotu?
W 1960 roku wróciłem do Warszawy i jeździłem u wielu trenerów: Chomicza, Stefanowicza, Pasternaka, Stawskiego, Klamara, Michalczyka, Puchalskiego. Jednak największe sukcesy osiągnąłem w trzech ostatnich sezonach kariery jeździeckiej na koniach Józefa Palińskiego i Andrzeja Walickiego. Do arabów miałem szczęście od początku, dlatego nazywano mnie mistrzem jazdy na tych koniach. Po prostu od początku we Wrocławiu i Sopocie trafiałem na dobre araby. Później na Służewcu również. Duży wzrost nie przeszkadzał mi w jeździe na tych koniach. Wygrałem między innymi dwa razy Nagrodę Porównawczą u trenera Puchalskiego – na Granacie (Grand – Gazella) w 1964 roku i w 1970 roku na Frajtrze (Czardasz – Fregata) oraz arabski Oaks na Forsie (Negatiw – Fortunata). W 1968 roku wygrałem też klasyczny wyścig dla folblutów – Nagrodę Wiosenną na widzowskiej klaczy Sarolta (Dorpat – Scylla) u trenera Klamara. Jednak zwyciężać na koniach pełnej krwi było trudniej, gdyż najlepsze z nich zwykle trafiały się dwóm znakomitym dżokejom – Jerzemu Jednaszewskiemu i Mieczysławowi Mełnickiemu. Dopiero w 1972 roku zacząłem święcić naprawdę wielkie triumfy jako dżokej, gdy trafiłem na wybornego kasztana z Widzowa – Dipola (Antiquarian – Dostojna po Dorpat), starszego półbrata świetnego później wyścigowca i reproduktora – Dixielanda.
Na trójkoronowanym Dipolu odniósł Pan największe sukcesy. Czy był to też najlepszy koń, na którym Pan jeździł?
Jeździłem na dwóch świetnych koniach, Dipolu i Kasjanie, na obu wygrałem Wielką Warszawską, a na Dipolu też Derby i całą potrójną koronę. Chyba jednak lepszy był Dipol. Niemal zawsze można było na niego liczyć. Był bardzo szybki i wtrzymały, po prostu klasowy koń. Kasjan (Saragan – Kasjopea po Aquino), półbrat wybitnej derbistki 1977 Konstelacji i jej siostry Kosmogonii, która wygrała Derby w 1978 roku pod Andrzejem Tylickim, miał wielkie możliwości, ale był wątły, słabego zdrowia, miał kontuzje. Z Dipolem wiąże się ciekawa historia. Jako roczniaka nikt go nie chciał. Źle się prezentował, miał nieprawidłową postawę, był leniwy. Gdy hodowca z Widzowa zaproponował Dipola trenerowi Andrzejowi Walickiemu, ten go odrzucił, twierdząc, że ten koń nie chce nawet ruszyć z miejsca. Ostatecznie Dipol trafił do trenera Józefa Palińskiego. Wtedy konie zimowały we Wrocławiu i również Dipol pojechał na tor partynicki. Już tam trener Paliński zauważył, że ma świetnego konia. Jednak w debiucie, w Nagrodzie Próbnej, Dipol nie dał rady wygrać, zajął drugie miejsce, bo „nie zabrał się” z końmi po starcie.
Jak się potoczyły dalsze losy Dipola jako dwulatka?
Po tym nieudanym pierwszym wyścigu Dipola Aleksander Falewicz, który był wówczas kierownikiem działu selekcji, szukał konia, który – wraz ze wyborną Doris Day (Mehari – Dora po Turysta) – pobiegnie w Wiedniu. Poleciłem mu Dipola, twierdząc że to dobry koń, tylko leniwy. W Wiedniu Mieczysław Mełnicki na Dipolu zrobił niespodziankę Jerzemu Jednaszewskiemu, wygrywając wyścig i pokonując dosiadaną przez niego, faworyzowaną Doris Day. Ta piękna klacz uchodziła wówczas za znakomitość. Był to pierwszy pojedynek tej słynnej pary. Dzięki temu w następnym wyścigu, Austria Preis, to Mełnicki pojechał na Doris Day, gdyż klacz nie wygrała poprzedniego wyścigu, w związku z tym niosła niższą wagę i cięższy od niego Jednaszewski nie zdołal się wyważyć, nie mógł jechać na Doris Day. Mełnicki wygrał ten prestiżowy wyścig na klaczy z Golejewka.
Co wydarzyło się z Dipolem jako trzylatkiem i Panem w niezapomnianym sezonie 1972?
Dipol wrócił do Warszawy, a ja wtedy nie jeździłem na stałe u jego trenera Józefa Palińskiego, tylko u Puchalskiego i w pierwszym wyścigu w 1972 roku trzyletniego już Dipola dosiadał jego stajenny dżokej. Został jednak później odsunięty od jazd. Otrzymałem propozycję dosiadania Dipola i jeździłem na nim do końca kariery tego niezwykłego konia. Wygrałem na nim bardzo łatwo nagrody – Rulera (od Orkisza) i Iwna (od Kajusa). Również w Derby, choć krótko, pokonałem siwego strzegomskiego Orkisza, ale bawiłem się z rywalami. Doris Day zajęła w Derby trzecie miejsce, czwarty był groźny Kajus (brat derbistki Konstelacji i półbrat Kasjana, na którym dwa lata później wygrałem u trenera Walickiego Wielką Warszawską), który miał jednak w tej gonitwie krwotok. Tytuł trójkoronowanego Dipol zyskał w St. Leger, pokonując brata derbistki Daglezji – Dracediona, trenowanego przez Walickiego. Jednak najefektowniejsze było zwycięstwo Dipola w Wielkiej Warszawskiej. Wygrałem na nim o cztery długości, bijąc Kajusa i bardzo dobrego Doryanta (brata derbistki Daglezji i Dracediona), który rok wcześniej wygrał Nagrodę Prezesa Rady Ministrów. Wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że Doryant będzie ojcem mojego derbisty Skunksa, chyba najlepszego konia, jakiego trenowałem, jednego z najszybszych koni, jakie kiedykolwiek biegały na Służewcu.
Dipol był nie tylko gwiazdą krajowych wyścigów, ale też z powodzeniem rywalizował na arenie międzynarodowej. Co udało mu się osiągnąć?
Podczas Mityngu Państw Socjalistycznych Dipol zajął trzecie miejsce za rosyjskimi końmi w Nagrodzie Moskwy i drugie w Pucharze. Rok później w Pucharze Dipol zajął czwarte miejsce, a wygrał polski derbista Dargin pod Jednaszewskim, bijąc rosyjskie cracki.
Były też kolejne pojedynki Dipola z Doris Day…
Klacz zrewanżowała mu się za porażkę w Austrii w najważniejszym wyścigu sezonu w Niemczech – Wielkiej Nagrodzie Europy w Kolonii. Jednak wtedy startowały tam znakomite konie z całego świata, a akurat nasze gwiazdy nie były w tamtym momencie w najwyższej formie. Doris Day zajęła w Preis von Europa dziesiąte miejsce, a Dipol dopiero trzynaste. Później koniom polskiej hodowli szło już w tym wyścigu znacznie lepiej – Pawiment go wygrał, wysoko były też Czubaryk i mój derbista Skunks, a później trójkoronowany Krezus.
Co zwojował Dipol jako czterolatek na Służewcu?
W kraju, w wieku czterech lat, Dipol wygrał nagrodę Widzowa, ale w najważniejszym wyścigu dla koni starszych, Nagrodzie Prezesa Rady Ministrów, niespodziewanie uległ Dracedionowi, który zaskoczył nagłą zmianą formy. Dekoracji Dracediona towarzyszyły gwizdy, ale nie dla trenera Walickiego, ale dla rumuńskiego dżokeja Vasi Hutuleaca. Miał on na Służewcu bardzo wysoką markę, był znakomitym dżokejem, ale Dracediona „przyciemnił”. We wcześniejszych gonitwach przyjeżdżał na nim daleko z tyłu za Dipolem, a teraz łatwo go ograł. Później Dipol długo nie mógł wystartować, gdyż… bali się go przeciwnicy i wyścigi nie dochodziły do skutku, nie było chętnych do zapisania z nim koni. Trener Paliński tak się tym przejął, że miał kłopoty z sercem i trafił do szpitala. W końcu, aby go pocieszyć, zorganizowano wyścig, w którym Dipol miał słabych rywali i wysoką wagę. Ja wtedy opiekowałem się Dipolem jako dżokej i pełniłem obowiązki trenera.
Podobno temu wyścigowi towarzyszyła historia jak z filmu sensacyjnego?
Przed tym wyścigiem doszło do pierwszego w historii Służewca zatrucia konia, co później niestety zdarzało się coraz częściej. Wtedy jeszcze nikt w Polsce o antydopingu nie słyszał. Ja już na próbnym galopie przed wyścigiem wiedziałem, że z Dipolem jest coś nie w porządku. Praktycznie nie pracował mu zad. Nie zgłosiłem tego jednak sędziom, tylko pojechałem na start. Myślałem, że może w wyścigu „rozejdzie się”. Jednak już od początku nie podążał za końmi. Przyjechałem do celownika ze 150 metrów za przedostatnim koniem, przy gwizdach publiczności, która nie wiedziała co się stało. Okazało się, że Dipol został zatruty, na jego szyi znaleźliśmy następnego dnia nakłucie i tłustą plamkę. Złapano też później człowieka z Sopotu, który zatruł w tamtych latach kilka koni, wchodząc przez strych do stajni. Dipol, chociaż jeszcze później wygrywał, nigdy nie był już tak znakomitym koniem jak dawniej.
W ostatnim Pana sezonie w roli dżokeja, w roku 1974, jeździł Pan u Andrzeja Walickiego, z którym później przez wiele lat rywalizował Pan jako trener w najważniejszych wyścigach. Jakie odniósł Pan sukcesy w sezonie 1974?
Jeszcze rok wcześniej zająłem u trenera Piotra Czarnieckiego na Diogenesie drugie miejsce w Derby za Darginem, na którym jechał Jednaszewski. W 1974 roku odniosłem swój największy sukces międzynarodowy w roli dżokeja. Wygrałem na Kasjanie trenera Walickiego St. Leger w Wiedniu. Później triumfowałem też na Kasjanie w Wielkiej Warszawskiej 1974. W Derby niestety Kasjan nie pobiegł, gdyż kilka dni przed gonitwą zakulał. Pojechałem więc w Derby na Kokainie i zająłem drugie miejsce za trójkoronowanym Czerkiesem trenera Macieja Janikowskiego, a dosiadanym przez Jana Filipowskiego. Kasjan okazał się później niezłym reproduktorem, jego córka Jaka Bądź wygrała Oaks na Służewcu i Nagrodę Pragi podczas Mityngu Państw Socjalistycznych. Syn Kasjana – Cardiff wygrał w 1984 roku pod dżokejem Józefem Gęborysem Wielką Warszawską.
Z Czerkiesem wiąże się też jedna ze służewieckich legend, która odbyła się z Pana udziałem…
Tak, w Nagrodzie Iwna udało się naszej stajni, w niezwykłych okolicznościach, pokonać znakomitego kozienickiego Czerkiesa. Była to jedyna porażka w Polsce tego konia. Trener Walicki zapisał mnie do Nagrody Iwna na Kasjanie, a Arkadiusza Goździka na Czestramie, który miał spełniać dla Kasjana rolę lidera, przeciwko Czerkiesowi pod Filipowskim, który wcześniej wygrał Nagrodę Rulera. Czestram uciekł daleko do przodu, Filipowski jechał za mną, pilnując Kasjana. Kiedy się zorientował, że zlekceważony Czestram uciekł bardzo daleko i może być tego dnia groźniejszy od Kasjana, ruszył w pogoń, ale było już za późno. Czestram był niezłym koniem i Czerkies nie zdołał go już dogonić. Przegrał o łeb. W Derby Filipowski już nie popełnił takiego błędu, ja jako doświadczony dżokej, wiedząc, że Kokaina jest słabsza od Czerkiesa, nawet „rozprowadziłem” młodego Filipowskiego, który bał się, że się pogubi w tylu koniach. Później Filipowski jeździł u mnie jako dżokej, wygrał Derby 1976 na trenowanej przeze mnie wspaniałej Irandzie, która wygrała również Wielką Warszawską.
W 1974 roku wygrałem jeszcze na czteroletnim Monaco (Mehari – Marsylia) u trenera Walickiego nagrody Widzowa i Prezesa Rady Ministrów, wyprzedzając Dargina i Nadira, ale widziałem, że to już jest powoli koniec moich zwycięstw w roli dżokeja.
Dlaczego, mimo tak wielkich sukcesów w 1974 roku, już w wieku 40 lat zdecydował się Pan zakończyć karierę dżokejską?
Z jednego powodu. Ze względu na ciągłe kłopoty z wagą. Byłem chyba wówczas najwyższym dżokejem w Europie. Mam aż 174 cm wzrostu, to bardzo dużo jak na dżokeja. Słynny Lester Piggott, z którym miałem okazję jeździć w Kolonii, uchodził za „Drągala”, a był ode mnie co najmniej o pół głowy niższy, gdy stanęliśmy obok siebie. Już w wieku 19 lat ważyłem normalnie 60 kg i aby utrzymać wagę, musiałem ciągle siedzieć w saunie i głodować. Często musiałem zrzucać nawet 5 kg. Miałem już tego dość i mimo, że w trzech ostatnich sezonach najlepiej mi szło, zakończyłem karierę dżokeja i zostałem trenerem. Jako jeździec wygrałem w sumie 619 gonitw.
Rozmawiał Robert Zieliński (współpraca Marek Boruta)
(Cdn)
Na zdjęciu tytułowym Stanisław Dzięcina wygrywa na Dipolu Wielką Warszawską 1972
Drugą część wywiadu z trenerem Dzięciną można przeczytać pod linkiem: